rozmawiac. My sie zajmiemy ta czescia dochodzenia. – Major umilkl, jakby czekajac na reakcje Brunettiego, ale poniewaz ten sie nie odzywal, zapytal: – Kiedy pan chcialby obejrzec to mieszkanie?
Komisarz zerknal na zegarek; zblizala sie dwunasta.
– Chyba najlepiej bedzie po poludniu. Gdyby pan mi powiedzial, gdzie to jest, moj kierowca moglby mnie tam zawiezc w powrotnej drodze na dworzec.
– Zyczy pan sobie, zebym panu towarzyszyl, panie komendancie?
– Bardzo milo z panskiej strony, ale to raczej zbyteczne, panie majorze. Wystarczy, ze poda mi pan adres.
Butterworth wyrwal kartke z notesu, napisal na niej adres, nie zagladajac do otwartych akt, i wreczyl ja Brunettiemu.
– To niedaleko stad. Jestem pewien, ze panski kierowca latwo tam trafi.
– Dziekuje panu, majorze – powiedzial komisarz i wstal. – Czy mialby pan cos przeciwko temu, gdybym jeszcze przez pewien czas pozostal na terenie bazy?
– Placowki – natychmiast poprawil go Butterworth.
– Slucham?
– Tu jest placowka. Lotnictwo ma bazy. My, wojska ladowe, mamy placowki.
– Aha, rozumiem. Po wlosku i jedno, i drugie nazywa sie baza. Czy moglbym chwile tu zabawic?
Butterworth przez moment sie wahal.
– Nie widze zadnych problemow.
– A wracajac do mieszkania, panie majorze, jak do niego wejde?
Amerykanin wstal i wyszedl zza biurka.
– Jest tam dwoch naszych ludzi. Zadzwonie do nich i kaze im pana wpuscic.
– Bardzo dziekuje, panie majorze – powiedzial Brunetti, wyciagajac do niego reke.
– Nie ma za co. Ciesze sie, ze w ten sposob moge panu pomoc.
Butterworth uscisnal komisarzowi dlon mocno i energicznie. Wychodzac, Brunetti sie zastanawial, dlaczego Amerykanin go nie spytal, co dotychczas ustalil w sprawie morderstwa.
– Dokad, panie komisarzu? – odezwal sie kierowca, gdy Brunetti wsiadl do samochodu.
Brunetti podal mu kartke z adresem Fostera.
– Chcialbym tam dzis pojechac. Wiecie, gdzie to jest?
– Borgo Casale? Oczywiscie, ze wiem. Tuz za stadionem pilkarskim.
– Przejezdzalismy tamtedy?
– Tak, panie komisarzu, w drodze z dworca. Teraz mam pana tam zawiezc?
– Nie, jeszcze nie. Najpierw chcialbym cos przekasic.
– Byl pan tu juz kiedys, panie komisarzu?
– Nie, nigdy. A pan dawno tu jest?
– Szesc lat, ale mam fart, ze tu dostalem przydzial, bo moja rodzina mieszka w Schio – odparl kierowca, wymieniajac miejscowosc polozona o pol godziny drogi od Vicenzy.
– Bardzo dziwaczne, prawda? – rzekl Brunetti, wskazujac mijane budynki.
Kierowca kiwnal glowa, ale sie nie odezwal.
– Duze to?
– Calosc ma okolo dwoch kilometrow kwadratowych.
– Co tu jest poza biurami? Major Ambrogiani mowil, ze supermarket.
– Procz tego basen plywacki, biblioteka i szkoly. To cale miasto. Nawet maja wlasny szpital.
– Duzo tu tych Amerykanow?
– Nie jestem pewien, ale chyba z piec tysiecy, razem z zonami i dziecmi.
– Lubicie ich?
Kierowca wzruszyl ramionami.
– Czy mozna ich nie lubic? To nasi przyjaciele – odpowiedzial bez szczegolnego entuzjazmu. Zmieniajac temat, spytal: – Co z obiadem, panie komisarzu? Zje pan tutaj czy poza baza?
– Bo ja wiem? A co wy byscie proponowali?
– Wloska stolowka to ich najlepszy lokal. Mozna tam dobrze zjesc.
Slyszac to, Brunetti sie zastanawial, co Amerykanie podaja w swoich narodowych stolowkach. Czyzby drut kolczasty?
– Tylko ze dzis nieczynna. Strajk – dodal kierowca.
Coz, to dowod, ze stolowka rzeczywiscie jest wloska, choc na terenie amerykanskiej bazy.
– A moze gdzie indziej?
Zamiast odpowiedzi, kierowca wrzucil bieg i ruszyl, a potem gwaltownie zawrocil w strone glownej drogi, ktora biegla przez cala baze. Kilkakrotnie skrecal, za innymi samochodami objezdzajac rozne zabudowania, co zupelnie zdezorientowalo Brunettiego, a wreszcie zahamowal przed niskim betonowym budynkiem.
Obejrzawszy sie, komisarz zobaczyl przez tylne okno, ze stoja blisko miejsca, gdzie pod katem prostym lacza sie dwa skrzydla centrum handlowego. Nad jednym z oszklonych wejsc widnial napis: PASAZ GASTRONOMICZNY. Inny napis brzmial: BASKIN-ROBBINS*. [Nazwa sieci popularnych lodziarni w USA.]
– Gdzie mozna wypic kawe? – spytal Brunetti, calkiem zniechecony.
Kierowca wskazal wejscie niecierpliwym ruchem glowy, jakby mu sie spieszylo. Ledwie komisarz wysiadl, karabinier siegnal reka nad oparciem i zatrzasnal drzwi.
– Wroce za dziesiec minut – powiedzial i natychmiast odjechal.
Stojac samotnie na krawezniku, Brunetti czul sie dziwnie obco. Dopiero teraz spostrzegl szyld BAR CAPUCINO, najwyrazniej dzielo Amerykanina. Wszedl i poprosil barmanke o kawe, a potem, spodziewajac sie, ze nie bedzie mial obiadu, zamowil drozdzowke. To, co dostal, przypominalo ja wygladem, ale smakiem tekture. Polozyl na kontuarze trzy tysiace lirow w banknotach. Kobieta spojrzala na banknoty, pozniej na niego, a wreszcie je wziela i wydala reszte takimi samymi monetami, jakie znalazl w kieszeni denata. Brunetti przez moment sie zastanawial, czy to nie jest specjalny znak, ale jej mina swiadczyla, ze barmanka zachowuje sie normalnie.
Wyszedl na ulice i przystanal zadowolony, ze moze sie troche rozejrzec, czekajac na kierowce. Usiadl na jednej z lawek przed sklepami i zaczal obserwowac przechodniow. Kilka osob nan zerknelo, kiedy tak siedzial, ubrany w garnitur i krawat, co wsrod nich wygladalo nie na miejscu. Mijajacy go ludzie, zarowno mezczyzni, jak i kobiety, przewaznie mieli na sobie mundury, wiekszosc pozostalych zas szorty i tenisowki, a sporo kobiet, choc przewaznie tych, ktore nie powinny, chodzilo w stanikach od opalaczy. Sprawiali wrazenie, jakby szli albo na wojne, albo na plaze. Mezczyzni byli na ogol wysportowani i silni; kobiety najczesciej przerazajaco tluste.
Samochody jezdzily powoli, bo kierowcy szukali wolnego miejsca do parkowania. Owe duze japonskie limuzyny, wszystkie z tablicami rejestracyjnymi AFI, przewaznie mialy pozamykane okna, a z klimatyzowanych wnetrz dochodzila muzyka rockowa o rozmaitym stopniu glosnosci.
Przechodnie wymieniali pozdrowienia i grzecznosci, czujac sie w tym amerykanskim miasteczku we Wloszech zupelnie jak w domu.
Dziesiec minut pozniej kierowca zatrzymal samochod przed komisarzem. Brunetti zajal miejsce na tylnym siedzeniu.
– Czy teraz chce pan jechac pod tamten adres, panie komisarzu?
– Tak – odparl Brunetti, nieco znuzony Ameryka.
Jadac szybciej od innych samochodow, dotarli do glownej bramy, a za nia skrecili w prawo, w strone miasta. W drodze powrotnej znowu przejechali wiadukt nad linia kolejowa, skrecili w lewo, nastepnie w prawo i w koncu sie zatrzymali przed pieciopietrowym budynkiem, kilka metrow odsunietym od ulicy. Przy bramie stal ciemnozielony dzip, w ktorym siedzialo dwoch zolnierzy w amerykanskich mundurach. Jeden z nich wysiadl, zobaczywszy, ze Brunetti sie zbliza.
– Komisarz Brunetti z weneckiej policji – przedstawil sie, wracajac do swojej prawdziwej rangi. – Przyslal mnie tu major Butterworth, zebym obejrzal mieszkanie Fostera.
Choc to nie byla prawda, cel sie zgadzal.
Zolnierz machnal reka, co od biedy mozna by uznac za salut, siegnal do kieszeni i podal Brunettiemu komplet kluczy.
– Ten czerwony jest od glownego wejscia, panie komisarzu. Mieszkanie 3B na trzecim pietrze. Winda po prawej stronie.