sie na Osiemdziesiatej Pierwszej. Chwileczke. Zaraz sie odezwe.
Rozlaczyl sie. Myron zerknal w lusterko wsteczne. Jechali za nim. Minute pozniej znow zadzwonil telefon. Co sie stalo? – zaniepokoil sie.
– Ponownie rozmawialem z Jessica.
– Jak to: ponownie?
Win westchnal niecierpliwie. Nie znosil udzielac wyjasnien.
– Jesli zamierzaja cie napasc, logika wskazuje, ze zrobia to kolo jej mieszkania.
– Racja.
– Dlatego zadzwonilem do niej dziesiec minut temu i przekazalem, zeby miala oko na nietypowe szczegoly.
– No i?
– Po drugiej stronie ulicy stoi bialy nieoznakowany van. Nikt z niego nie wysiadl.
– To znaczy, ze zaatakuja.
– Tak – potwierdzil Win. – Mam to udaremnic?
– Jak?
– Unieszkodliwie samochod za toba.
– Nie. Niech zrobia ruch. Zobaczmy, co to da.
– Slucham?
– Wspieraj mnie. Jezeli mnie wezma, moze dotre do ich szefa.
Win prychnal.
– O co chodzi? – spytal Myron.
– Komplikujesz prosta sprawe. Czy nie latwiej byloby zdjac tych dwoch w samochodzie i wycisnac z nich, dla kogo pracuja?
– Najtrudniej przychodzi mi wlasnie „wyciskanie”.
– Oczywiscie. Po tysiackroc przepraszam za moj brak etyki. Znacznie madrzej jest nadstawic karku, niz narazic na przejsciowa nieprzyjemnosc nikczemnego zbira.
Win wypowiadal czasem zdania, ktorych logika porazala.
– To tylko najmici. Nic nie beda wiedziec – rzekl Myron, pamietajac, ze w przypadku Wina zachowanie logiczne czesto przynosi skutki straszniejsze od zachowania nielogicznego.
– Celny argument – przyznal Win. – Lecz przypuscmy, ze po prostu cie zastrzela.
– Po co? Interesuje ich tylko dlatego, bo mysla, ze wiem, gdzie jest Greg.
– Az martwych nie da sie nic wyciagnac – dodal Win.
– Wlasnie. Chca mnie zmusic do mowienia. Dlatego za mna jezdza. Jesli zawioza mnie w jakies dobrze strzezone miejsce…
– Wkrocze.
Myron ani przez chwile w to nie watpil. Mocniej scisnal kierownice. Puls mu przyspieszyl. Na podstawie racjonalnej analizy latwo mogl odrzucic mozliwosc, ze go zastrzela. Co innego zaparkowac na ulicy przy zbirach, o ktorych wiedziales, ze chca zrobic ci kuku. Gdyby jednak z bialego vana najpierw zamiast osoby wylonila sie lufa, on i Win, pilnie go obserwujac, poradziliby sobie z sytuacja.
Zjechal z autostrady. Biegnace z polnocy na poludnie i ze wschodu na zachod, zaprojektowane jako regularna siatka wspolrzednych ulice Manhattanu byly ponumerowane, proste. Ale kiedy dojezdzales do Greenwich Yillage i Soho, odnosiles wrazenie, ze ich siec zaprojektowal Salvador Dali. Znikaly wszelkie pozory prostoty i symetrii. Ginely ulice oznaczone numerami, a te, ktore je zachowaly, wily sie posrod oznaczonych nazwami.
Na szczescie Spring Street biegla prosto. Myrona minal rowerzysta, procz niego wokolo ani zywej duszy. Bialy van stal tam, gdzie zapowiedziala Jessica. I rzeczywiscie nieoznakowany. Przyciemnione szyby nie pozwalaly zajrzec do srodka. Myron nie widzial samochodu Wina, ale tak wlasnie powinno byc. Jechal wolno. Minal bialy samochod. W tym momencie w vanie zapalono silnik. Gdy zatrzymal sie blisko rogu ulicy, van ruszyl.
Zaczelo sie.
Myron wyprostowal kierownice, zgasil silnik, schowal kluczyki do kieszeni. Van sunal bardzo wolno. Myron wyjal rewolwer i wsadzil pod siedzenie, jako rzecz malo uzyteczna. Gdyby go dopadli, toby przeszukali. A odpowiadanie ogniem na ich strzaly byloby strata czasu. Usuniecie zagrozenia zalezalo od Wina.
Siegnal do klamki. Nacisnal ja z sercem w gardle, otworzyl drzwiczki i wysiadl w ciemnosci. Z latarni w Soho byl taki sam pozytek jak z latarki paluszka w czarnej dziurze. Blask z pobliskich okien nie tyle rozjasnial mrok, co tworzyl dziwna poswiate. Na ulicy lezaly plastikowe worki ze smieciami. Przewaznie rozdarte. W powietrzu unosil sie odor zepsutej zywnosci. Van podjechal wolno. Od strony wejscia podszedl bez wahania mezczyzna w czarnym plaszczu i czarnym golfie. Wycelowal w Myrona rewolwer. Van zatrzymal sie, odsunely sie boczne drzwi.
– Wsiadaj, dupku – rozkazal mezczyzna z rewolwerem.
– Do mnie mowisz? – spytal Myron, pokazujac na siebie.
– Juz. Laduj dupe.
– To pelny golf czy tylko kolnierz? Typ z rewolwerem przysunal sie blizej.
– Juz, powiedzialem.
– Po co te nerwy? – odparl Myron, ale ruszyl w strona vana. – Jezeli tylko kolnierz, to nie do rozpoznania. Bardzo twarzowy.
W zdenerwowaniu zawsze mowil za duzo. Wiedzial, ze to niebezpieczne. Win niejeden raz mu to wypominal. Nie mogl sie jednak powstrzymac. Cierpial na slowotok albo pokrewna dolegliwosc.
– Ruszaj sie!
Myron wsiadl do vana. Gangster z rewolwerem za nim. W srodku bylo jeszcze dwoch, a trzeci za kierownica. Wszyscy w czerni, z wyjatkiem szefa w granatowym garniturze w prazki i w zawiazanym w wezel windsorskim krawacie, ozdobionym zlota spinka. Europejski szyk. Mezczyzna nie wygladal na zawodowego gangstera, raczej na starzejacego sie surfiste. Mial dlugie rozjasnione wlosy i opalenizne nieco za idealna, by zdobyl ja na sloncu.
Wnetrze wozu urzadzono na zamowienie, co jednak nie wyszlo mu na korzysc. Wyrwano wszystkie fotele, procz fotela kierowcy. W ich miejscu przy jednej scianie stala skorzana kanapa, na ktorej siedzial blondyn w prazki. Zakrywajacy podloge gruby zoltozielony dywan, ktory nawet Elvis uznalby za zbyt krzykliwy, pial sie po burtach vana niczym bluszcz dla ubogich.
Mezczyzna w garniturze usmiechnal sie. Byl bardzo odprezony, rece trzymal splecione na kolanach. Van ruszyl.
Rewolwerowiec szybko obszukal Myrona.
– Siadaj, dupku – warknal.
Myron usiadl na dywanie i przejechal reka po wlosiu.
– Limonowy – powiedzial. – Ladniutki.
– Tani. Nie musimy sie martwic o plamy z krwi – odparl Prazkowany.
– Tniemy koszty. – Myronowi zaschlo w ustach, ale jakby nigdy nic skinal glowa. – Bardzo madrze.
Prazkowany nie raczyl odpowiedziec. Spojrzal na gangstera w golfie. Rewolwerowiec poderwal sie i odchrzaknal.
– To jest pan Kill – przedstawil Prazkowanego. – Powszechnie zwany Kosciejem. – Znow odchrzaknal. Mowil tak, jakby przedtem przecwiczyl ten maly spicz. – Nazywaja go Kosciejem, bo kocha lamac kosci.
– Taka ksywa na pewno rajcuje kobiety.
Kosciej usmiechnal sie zebami w koronkach, biela dorownujacymi uzebieniu z dawnych reklam pepsodentu.
– Przytrzymaj mu noge – polecil.
Typ w golfie wbil lufe w skron Myrona na tyle mocno, by wycisnac w niej trwaly slad. Druga reka otoczyl jego szyje i przydusil mu tchawice.
– Ani drgnij, dupku – wyszeptal i zmusil go, zeby sie polozyl. Drugi bandzior usiadl Myronowi na piersi i przygwozdzil mu noge do podlogi. Wystraszony Myron z trudem lapal dech, ale sie nie ruszal. W tej sytuacji ruch nie byl wskazany. Pozostalo czekac na rozwoj wypadkow.
Kosciej wstal wolno z kanapy, wpatrzony w jego gorsze kolano. Na twarzy mial usmiech.
– Jedna reke poloze odsiebnie na kosci udowej, a druga dosiebnie na piszczeli – wyjasnil tonem, jakim chirurg instruuje studenta. – Kciuki opre na przysrodkowej czesci rzepki. Kiedy je przesune, oderwe ci ja. – Spojrzal Myronowi w oczy. – Trzasnie troczek rzepki i kilka innych wiezadel. Pekna sciagna. Bedzie to, niestety, potwornie