opuscil aparat. Zawieszony na jego szyi, lekko odbijal sie od torsu. Nadjechal nastepny samochod.
– Usmiech, prosze! – powtorzyl Myron, podnoszac aparat. Jeszcze jeden mezczyzna. Jeszcze jeden ponurak. Przed wrzuceniem wstecznego biegu zdazyl schylic glowe.
– Jaki wstydliwy! – krzyknal za nim Myron. – Mily widok w tej epoce terroru paparazzich.
Nie czekal dlugo. Po niespelna pieciu minutach spedzonych na chodniku przed Zajazdem Dworskim dostrzegl, ze pedzi ku niemu Stuart Lipwitz. Niezrownany Stu byl w pelnym rynsztunku: szarym fraku, szerokim krawacie i z kluczykiem – oznaka recepcjonisty – w klapie. Frak w motelo-burdelu? To jak kierownik sali w barze Burger Kinga. Patrzac, jak nadlatuje, Myron przypomnial sobie odjazdowa piosenke Pink Floydow Halo, halo, halo, jest tam kto?, a zaraz potem Davida Bowiego: Kontrola naziemna do majora Toma.
Ach, lata siedemdziesiate!
– Ej, panie! – zawolal Lipwitz.
– Czesc, Stu.
Tym razem Stuart Lipwitz sie nie usmiechal.
– To teren prywatny – oswiadczyl lekko zadyszany. – Musze prosic, zeby pan natychmiast go opuscil.
– Pan wybaczy, ze sie z nim nie zgodze. Stoje na publicznym chodniku. Mam do tego wszelkie prawo.
Stuart Lipwitz zajaknal sie i z irytacja zatrzepotal rekami. W swoim fraku przypominal troche nietoperza.
– Ale pan nie moze tak tu stac i fotografowac mojej klienteli – zaprotestowal piskliwie.
– Klienteli? Czy to nowy eufemizm na jebakow?
– Wezwe policje.
– Ooooch, alez pan mnie nastraszyl.
– Pan szkodzi moim interesom.
– A pan moim.
Stuart Lipwitz podparl sie pod boki i zrobil grozna mine.
– Ostatni raz grzecznie powtarzam: Niech pan opusci teren.
– To nie bylo mile.
– Slucham?
– Powiedzial pan, ze ostatni raz grzecznie powtarza. I dodal: „Niech pan opusci teren”. A gdzie „prosze”? Gdzie „Raczy pan opuscic teren”? To ma byc mile?
– Rozumiem. – Na twarz Lipwitza wystapily krople potu. Na dworze upal, a on paradowal we fraku. – Prosze opuscic teren.
– Nie opuszcze. Milo jednak, ze dotrzymal pan slowa.
Stuart Lipwitz wzial kilka glebokich oddechow.
– Chce pan uzyskac informacje o chlopcu? Tym ze zdjecia?
– Pewnie.
– Jesli powiem, czy tu byl, odjedzie pan?
– Tak, choc rozstane sie z panskim przybytkiem z najwieksza przykroscia.
– To szantaz, prosze pana.
Myron spojrzal mu w oczy.
– „Szantaz to takie brzydkie slowo”, ale dla unikniecia banalu odpowiem: „Tak jest”.
– Tto… – Lipwitz zajaknal sie – niezgodne z prawem!
– W przeciwienstwie do prostytucji, handlu narkotykami i innych podejrzanych machinacji, ktore odchodza w tej zapchlonej norze.
– Norze?! – Stuart Lipwitz zrobil duze oczy. – To jest Zajazd Dworski, prosza pana. Jestesmy porzadnym…
– Wystarczy, Stu. Musze cyknac zdjecia.
Podjechal nastepny samochod. Szare volvo combi. Mile auto dla calej rodziny. Siedzaca obok kierowcy, piecdziesieciolatka w garniturze, dziewczyna ubierala sie z pewnoscia w – znanym bywalczyniom galerii – butiku Dziwki to my.
Myron z usmiechem nachylil sie ku oknu.
– O, wypoczywamy z coreczka? – zdziwil sie. Mezczyzna spojrzal na niego jak klasyczny jelen schwytany w snop swiatel samochodu. Mloda prostytutka zasmiala sie glosno.
– Hej, Mel, slyszysz? Bierze mnie za twoja corke!
Znowu sie zasmiala.
Myron podniosl aparat, a gdy Stuart Lipwitz chcial mu przeszkodzic, odepchnal go wolna reka.
– Dzis w Zajezdzie Dworskim mamy Dzien Pamiatek – wyjasnil. – Moge utrwalic wasze zdjecie na kubku do kawy. Albo na dekoracyjnym talerzu.
Mezczyzna w garniturze wycofal samochod. Po kilku sekundach juz ich nie bylo.
Stuart Lipwitz poczerwienial. Zacisnal dlonie w piesci.
Myron obserwowal go.
– No nie, Stuart…
– Mam wplywowych znajomych – ostrzegl Lipwitz.
– Och! Znowu mnie pan wystraszyl.
– Dobrze. Jak pan chce.
Stuart Lipwitz zawrocil na piecie i z furia ruszyl podjazdem. Myron usmiechnal sie. Okazalo sie, ze mlodzian jest twardszym orzechem do zgryzienia, niz myslal. Chociaz nie chcial sterczec tutaj caly dzien, na razie nie mial innych tropow, a zabawa z Niezrownanym Stu go wciagala.
Czekajac na kolejnych klientow, zastanawial sie, co zrobi Stu. Na pewno cos desperackiego. Dziesiec minut pozniej podjechalo kanarkowe audi, z ktorego wysiadl wielki Murzyn.
Byl pare centymetrow nizszy od Myrona, ale zbudowany, ze daj Boze zdrowie. Klate mial szeroka jak sciana do gry w jai alai, nogi jak pnie sekwoi, lecz w przeciwienstwie do typowych osilkow z przerosnietymi miesniami poruszal sie miekko i zrecznie.
Nie wrozylo to nic dobrego.
Przybysz nosil ciemne okulary, hawajska czerwona koszule i dzinsowe szorty. Najbardziej rzucaly sie w oczy jego wlosy: rozprostowane, gladko zaczesane, z przedzialkiem z boku, jak na starych zdjeciach Nata Kinga Cole’a.
– To trudne? – zagadnal Myron, wskazujac na jego glowe.
– Co? – spytal Murzyn. – Pyta pan o wlosy?
Myron skinal glowa.
– Utrzymac je takie proste.
– Nie bardzo. Raz w tygodniu odwiedzam stara fryzjernie Raya. Taka z walcem w bialo-czerwone pasy i reszta. – Murzyn usmiechnal sie niemal rzewnie. – Ray zajmuje sie moja fryzura. A do tego goli jak marzenie. Z uzyciem goracych recznikow itd.
Dla podkreslenia tych slow przejechal dlonia po twarzy.
– Gladziutko – pochwalil Myron.
– Dzieki. Milo slyszec. Wie pan, jak mnie to odpreza? To, ze Ray zajmuje sie wylacznie mna. Najwazniejsze to rozladowac napiecie.
– Swietna sprawa.
Myron skinal glowa.
– Dac panu numer Raya? Wpadnie pan do niego i sam sie przekona.
– Numer Raya? Z checia.
Murzyn zblizyl sie o krok.
– Zdaje sie, ze doszlo tu do drobnego konfliktu, panie Bolitar – powiedzial.
– Skad pan zna moje nazwisko?
Murzyn wzruszyl ramionami. Myron wyczul, ze taksuje go wzrokiem spoza ciemnych okularow. Robil to samo. Starali sie zachowywac uprzejmie. Jeden wiedzial, co robi drugi.
– Bylbym bardzo wdzieczny, gdyby pan odjechal – rzekl uprzejmie Murzyn.
– Niestety, nie moge. Mimo ze pan grzecznie prosi – odparl Myron.
Murzyn skinal glowa. Nie ruszyl sie z miejsca.
– Wobec tego poszukajmy innego rozwiazania, dobrze?