smierc. Mam jednak pewien plan, dzieki ktoremu nie tylko wejdziemy do hotelu Oskjuhlid, ale i bez narazania sie na ryzyko zabijemy wszystkich tam obecnych. Kilka godzin pozniej to, o czym od wiekow marzyliscie, bedzie nalezalo do was.

– Chalid Murat bal sie przyszlosci. Bal sie tego, co my, Czeczeni, mozemy zdobyc. – Twarz Arsienowa gorzala fanatyzmem. – Swiat za dlugo nas ignorowal. Rosjanie morduja nas i miazdza, tymczasem ich towarzysze broni, Amerykanie, przypatruja sie temu z zalozonymi rekami. Miliardy amerykanskich dolarow plyna na Bliski Wschod, a do Czeczenii ani jeden rubel!

Spalko przybral mine zadowolonego profesora, ktory widzi, ze jego najlepszy student robi coraz wieksze postepy. Zlowrogo zalsnily mu oczy.

– To wszystko sie zmieni. Za piec dni bedziecie mieli u stop caly swiat. Zdobedziecie wladze i szacunek tych, ktorzy was opluwali i porzucili.

Szacunek Rosji, islamskiego swiata i calego Zachodu, a zwlaszcza Stanow Zjednoczonych!

– Zmienimy caly swiat! – Arsienow prawie krzyczal.

– Ale jak? – spytala Zina. – Jak to mozliwe?

– Za trzy dni spotkamy sie w Nairobi – odparl Spalko. – Zobaczycie sami.

Nad jego glowa zamyka sie woda, ciemna, gleboka, rojaca sie od niewypowiedzianych koszmarow. Idzie na dno. Bez wzgledu na to, jak bardzo sie szamocze, jak rozpaczliwie probuje wyplynac na powierzchnie, krecac sie wkolo, opada coraz nizej i nizej, jakby mial olow u nog. Spoglada w dol, dostrzega sliski od wodorostow gruby sznur obwiazany wokol lewej kostki. Nie widzi, co jest na jego koncu, bo sznur znika w czarnej otchlani. Ale cokolwiek to jest, musi byc bardzo ciezkie, gdyz pociaga go za soba, mocno napinajac sznur. Rozpaczliwym ruchem siega w dol, napuchnietymi palcami szarpie wezel i Budda odplywa, obracajac sie powoli, znika w niezglebionym mroku…

Chan obudzil sie gwaltownie, jak zwykle miotany poczuciem potwornej straty. Lozko. Zmiete, wilgotne przescieradla. Przez jakis czas przed oczami przewijal mu sie znajomy koszmar. Siegnal w dol i pomacal kostke u nogi, zeby sie upewnic, ze nie ma tam sznura. Potem, ostroznie, nieufnie, niemal z nabozna czcia, przesunal palcem po napietych miesniach brzucha, po piersi i wreszcie dotknal malego rzezbionego Buddy na zlotym lancuszku. Nigdy go nie zdejmowal, nawet przed snem. Byl tam. Oczywiscie, ze tam byl, jak zawsze. Jego talizman, chociaz probowal sobie wmowic, ze nie wierzy w talizmany.

Zdegustowany mruknal cos pod nosem, wstal, poszedl do lazienki i ochlapal sobie glowe zimna woda. Zapalil swiatlo i szybko zamrugal. Zblizyl twarz do lustra i przyjrzal sie swemu odbiciu, jakby widzial je pierwszy raz w zyciu. Chrzaknal, oddal mocz, wrocil do pokoju, zapalil lampke, usiadl na brzegu lozka i jeszcze raz przeczytal skape dossier, ktore dal mu Spalko. Nie bylo w nim absolutnie niczego, co wskazywaloby, ze David Webb posiadl umiejetnosci, jakimi sie przed nim wykazal. Dotknal siniaka na gardle i pomyslal o jego sprytnie zastawionej sieci ze splecionych pnaczy. Wyjal z teczki kartke i porwal ja na strzepy. Akta byly bezuzyteczne, wiecej niz bezuzyteczne, bo zmylily go i sprawily, ze nie docenil przeciwnika. Nasuwal sie tez inny, rownie niepokojacy wniosek: Spalko dostarczyl mu falszywych albo niekompletnych informacji.

Podejrzewal, ze dobrze wie, kim jest David Webb. Musial teraz sprawdzic, czy czegos nie knul. Co do Webba mial swoje wlasne plany i nie chcial, zeby ktos – nawet sam Stiepan Spalko – wszedl mu w droge.

Westchnal ciezko, zgasil swiatlo i polozyl sie, lecz jego umysl nie byl gotowy do snu. Cale cialo wibrowalo od domyslow i spekulacji. Do chwili zawarcia ostatniej umowy ze Spalkiem nie wiedzial nawet, ze Webb istnieje, ze w ogole zyje. I pewnie nie przyjalby tego zlecenia, gdyby Spalko nie pomachal mu nim przed nosem jak marchewka. Musial wiedziec, ze nie oprze sie pokusie. Wspolpracujac z nim, od jakiegos czasu czul sie bardzo nieswojo. Spalko myslal, ze go kupil, ale Spalko jest megalomanem.

W dzunglach Kambodzy, gdzie musial radzic sobie jako dziecko i mlody chlopak, poznal wielu megalomanow. Upal, wilgoc, chaos wojny, niepewnosc jutra – wszystko to razem sprawialo, ze ludzie popadali w obled. We wrogim srodowisku slabi umierali, silni przezywali, a kazdy jakos sie zmienial.

Lezac na plecach, przesunal palcami po swoich bliznach. Bylo to cos w rodzaju rytualu, moze nawet przesadu, byla to ucieczka przed zlem. Nie przed przemoca, jaka dorosly stosuje przeciwko doroslemu, tylko przed narastajacym, nienazwanym strachem, jaki odczuwa dziecko w srodku nocy. Budzac sie z koszmaru, dzieci biegna do rodzicow, wpelzaja do ich cieplego, bezpiecznego lozka i szybko zasypiaja. Ale on nie mial rodzicow, nie mial nikogo, kto moglby go pocieszyc! Przeciwnie, wciaz musial uciekac przed oglupialymi doroslymi, dla ktorych byl jedynie zrodlem pieniedzy lub seksu. Zarowno biali, jak i Azjaci, ktorych mial nieszczescie spotkac, przez wiele lat traktowali go jak niewolnika. Nie nalezal do ich swiata i dobrze o tym wiedzieli. Jako mieszaniec byl obrzucany obelgami, przeklinany, bity, wykorzystywany i ponizany tak, jak tylko mozna ponizyc czlowieka.

Mimo to wytrwal. Przetrwanie z dnia na dzien stalo sie jego jedynym celem. Gorzkie doswiadczenie nauczylo go jednak, ze sama ucieczka nie wystarczy, ze ci, ktorzy chca go zniewolic, zawsze beda go scigac i surowo karac. Dwukrotnie omal nie umarl. I dopiero wtedy zrozumial, ze przetrwanie to za malo. Ze albo zacznie zabijac, albo ktos zabije jego.

Tuz przed piata rano oddzial antyterrorystyczny, sciagniety z blokady na szosie, po cichu stanal przed motelem. O obecnosci Jasona Bourne'a zawiadomil ich recepcjonista, ktory, obudziwszy sie z drzemki po silnym srodku uspokajajacym, na ekranie telewizora zobaczyl jego twarz. Uszczypnal sie, zeby sprawdzic, czy nie sni, wypil kieliszek taniej zytniowki i zadzwonil na policje.

Dowodca oddzialu rozkazal, zeby zgaszono swiatla przed motelem, gdyz u tak po ciemku byl pewniejszy i bezpieczniejszy. Ale gdy zaczeli zajmowac pozycje, zawarczal silnik stojacej na podjezdzie chlodni i rozblysly silne reflektory. Dowodca rozpaczliwie zamachal rekami, podbiegl blizej i kazal kierowcy sie wynosic. Widzac uzbrojonych po zeby agentow, kierowca wybaluszyl oczy i natychmiast posluchal: zgasil swiatla, wyjechal z parkingu i skrecil na szose.

Dowodca dal znak podwladnym i ruszyli prosto do pokoju Bourne'a. Na bezglosny rozkaz dwoch agentow pobieglo na tyly motelu. Dowodca dal im dwadziescia sekund, zeby zdazyli dotrzec na miejsce, po czym kazal ludziom wlozyc maski przeciwgazowe. Dwoch z nich ukleklo i przez otwarte okno odpalilo ladunki z gazem lzawiacym. Wtedy dowodca dal znak reka: wywazyli drzwi i z gotowa do strzalu bronia wpadli do pokoju. W srodku syczal pojemnik z gazem i mrugal ekran telewizora z wylaczonym dzwiekiem. Lecialy wiadomosci CNN i z ekranu gapila sie na nich twarz poszukiwanego. Na lozku nie bylo poscieli, na przetartej wykladzinie walaly sie resztki jedzenia. Bourne zniknal.

Owinawszy sie przescieradlem, kocem i narzuta, legl miedzy siegajacymi sufitu stertami skrzyn wypelnionych plastikowymi koszykami. W koszykach byly truskawki. Udalo mu sie znalezc miejsce metr nad podloga, w ciasnym kominie z drewnianych skrzyn. Wszedlszy do chlodni, zamknal za soba drzwi; wszystkie chlodnie mialy w srodku klamki, a raczej dlugie dzwignie na wypadek, gdyby ktos sie w nich zatrzasnal. Zapalil latarke i zobaczyl przejscie szerokie na tyle, ze mogl sie nim przecisnac. Na prawej scianie, tuz pod sufitem, bylo zakratowane ujscie przewodu wentylacyjnego.

Nagle zesztywnial. Ciezarowka zwalniala i w koncu sie zatrzymala. Blokada. Nadeszla krytyczna, najniebezpieczniejsza chwila.

Przez piec minut panowala calkowita cisza, a potem drzwi gwaltownie sie otworzyly. Uslyszal czyjs glos.

– Zabieral pan jakichs autostopowiczow?

– Nie. – Kierowca byl wystraszony.

– Niech pan spojrzy na zdjecie. Moze widzial pan tego faceta gdzies przy drodze?

– Nie, nie widzialem. Co on zrobil?

– Co pan wiezie? – Glos innego policjanta.

– Swieze truskawki – powiedzial Guy. – Jezu, ludzie, miejcie serce. Przy otwartych drzwiach zaraz mi sflaczeja. Jak zaczna gnic, zabule za nie z wlasnej pensji.

Ktos chrzaknal, ktos inny burknal. Swiatlo silnej latarki omiotlo przejscie i podloge, musnelo rzad skrzyn, miedzy ktorymi pollezal Bourne.

– Dobra, zamykaj pan.

Swiatlo zgaslo, drzwi sie zatrzasnely.

Bourne odczekal, az ciezarowka nabierze predkosci, i dopiero wtedy wstal. W glowie mu huczalo. Policjanci musieli pokazac kierowcy to samo zdjecie, ktore widzial w CNN.

Przez pol godziny jechali gladko i bez przystankow, potem zaczeli skrecac, zatrzymywac sie na swiatlach i znowu ruszac. Miasto, pora wysiadac. Bourne podszedl do drzwi i pchnal dzwignie. Ani drgnela. Sprobowal jeszcze raz, tym razem silniej. Zaklal i zapalil latarke z domu Conklina. Jasny krag swiatla, w swietle zakleszczony

Вы читаете Dziedzictwo Bourne'a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату