tym agentow takich jak na przyklad Jason Bourne, 'spioch', a wiec najgorszy z mozliwych, czlowiek, ktory nie w pelni nad soba panowal. Lindros wiedzial o nim niewiele i postanowil, ze zaraz po zebraniu naprawi ten blad.
– Jesli Alexander Conklin mial jakas slabosc, jesli nie potrafil czegos dostrzec, tym czyms, a raczej kims, byl tylko Jason Bourne – mowil dalej Stary. – Podczas ataku w Phnom Penh, na wiele lat przed tym, gdy poznal i poslubil swoja obecna zone Marie, Bourne stracil cala rodzine, zone Tajke i dwoje dzieci. Dreczony wyrzutami sumienia, szalal z bolu, gdy Alex zgarnal go z sajgonskiej ulicy i skierowal na szkolenie. Od tamtych dni uplynelo duzo czasu i mimo usilnej pomocy Morrisa Panova z trudem udawalo nam sie nad nim zapanowac, chociaz Morris twierdzil co innego. Jakims cudem on tez znalazl sie pod jego wplywem. Wielokrotnie ostrzegalem Aleksa, namawialem go, zeby przekazal Bourne'a w rece naszych specjalistow, ale on zawsze mowil 'nie'. Niech spoczywa w pokoju, ale uparty byl z niego czlowiek. Wierzyl w Bourne'a do samego konca.
Ze spocona twarza, szeroko otwartymi oczami powiodl wokol stolu.
– I z jakim rezultatem? Obaj zgineli zastrzeleni jak psy przez agenta, nad ktorym probowali zapanowac. Tymczasem prawda jest oczywista: nad Bourne'em nie da sie zapanowac. Jest jak smiertelnie niebezpieczna jadowita zmija. – Grzmotnal piescia w stol. – Nie pozwole, zeby te odrazajace, popelnione z zimna krwia zbrodnie uszly mu na sucho. Niniejszym nakladam na niego najwyzsze sankcje. Nasi agenci, ci w kraju i na calym swiecie, maja go natychmiast zlikwidowac.
Przeszedl go zimny dreszcz. Zadrzal. Spojrzal w gore i oswietlil zakratowany otwor szybu wentylacyjnego pod sufitem. Stanal w przejsciu, wszedl na sterte skrzyn po prawej stronie i powoli sie tam doczolgal. Otworzyl noz i grzbietem ostrza odkrecil sruby. Do chlodni wpadlo lagodne, rozmyte swiatlo: wstawal swit. Otwor byl na tyle duzy, ze powinien sie nim przecisnac. Taka przynajmniej mial nadzieje.
Skurczyl sie, skulil i wlozyl glowe do otworu. Glowa, ramiona – przez kilkadziesiat centymetrow wszystko szlo dobrze, lecz nagle przestalo. Sprobowal sie poruszyc, ale nie mogl. Utknal jak korek w butelce. Wypuscil z pluc cale powietrze, rozluznil miesnie i odepchnal sie stopami. Kratka spadla, lecz on przesunal sie do przodu o kilka centymetrow. Opuscil nogi, wymacal nimi skrzynie, zaparl sie skrzyzowanymi pietami i odepchnal ponownie. Powtorzyl ten manewr kilka razy, powoli i ostroznie, i wreszcie zdolal przepchnac przez otwor glowe i ramiona. Spojrzal w gore i zamrugal. Cukierkowo rozowe niebo, kilka zwiewnych, pierzastych oblokow. Wyciagnal rece, chwycil sie biegnacej wzdluz burty krawedzi, wypelzl z otworu i wszedl na dach.
Na najblizszych swiatlach zeskoczyl. Spadl na wysuniete ramie, przekoziolkowal, wstal, wszedl na chodnik i otrzepal ubranie. Gdy chlodnia zniknela w klebach sinych spalin, zasalutowal niczego niepodejrzewajacemu Guyowi i ruszyl przed siebie.
Byl na ubogich przedmiesciach Waszyngtonu. Opustoszala ulica, coraz jasniejsze niebo – swit uciekal juz przed wschodzacym sloncem – w oddali szum ulicznego ruchu i zawodzenie policyjnych syren. Wzial gleboki oddech. W zapachu miejskich spalin bylo cos swiezego: radosc z wolnosci odzyskanej po calonocnych zmaganiach o pozostanie w ukryciu.
Kilka minut pozniej zobaczyl wyplowiale czerwono- bialo- niebieskie proporce powiewajace na slabym wietrze. Zamkniety na noc parking. Podszedl do pierwszego z brzegu samochodu, odkrecil tablice rejestracyjne, zamienil je na tablice wozu stojacego tuz obok, wylamal zamek, otworzyl drzwiczki, odpalil na krotko silnik i wyjechal na ulice.
Zaparkowal przed tania restauracja, ktorej wylozona chromowanymi plytami fasada pochodzila jeszcze z lat piecdziesiatych. Na dachu stala gigantyczna filizanka, neon dawno sie przepalil. W srodku bylo duszno i parno. Z kazdego centymetra kwadratowego sciany bil zapach kawy i smazonego tluszczu. Po lewej stronie stala lada z laminatu i kilka obitych winylem stolkow na chromowanych nogach; po prawej, pod oknami, przez ktore niesmialo wpadaly smuzki porannego slonca, ciagnal sie rzad boksow z szafami grajacymi, takimi po cwierc dolara od piosenki.
Na dzwiek dzwonka u drzwi bez slowa odwrocily sie ku niemu wszystkie twarze. On byl bialy, oni czarni. Usmiechnal sie, lecz nikt nie odpowiedzial mu usmiechem. Jedni potraktowali go z zupelna obojetnoscia, inni jak zly omen.
Czujac na sobie wrogie spojrzenia, usiadl w wolnym boksie. Kelnerka z pomaranczowymi, mocno kreconymi wlosami i twarza Earthy Kitt rzucila na stolik poplamione tluszczem menu i nalala mu goracej kawy. Miala jasne, za mocno umalowane oczy, zniszczona troskami twarz i przygladala mu sie przez chwile z ciekawoscia i chyba ze wspolczuciem.
– Nie przejmuj sie, zlotko, niech sobie patrza- szepnela. – Oni sie ciebie boja.
Zjadl jajka na bekonie i frytki, popijajac kawa. Kawa byla kwasna, ale zeby choc na chwile zapomniec o zmeczeniu, potrzebowal protein i kofeiny.
Kelnerka dolala mu kawy, wiec pil ja niespiesznie, czekajac, az ci z Lincoln Fine Tailors otworza zaklad. Ale nie proznowal. Wyjal notatnik, ktory zabral z pokoju telewizyjnego Aleksa, i jeszcze raz obejrzal odcisk na wierzchniej kartce. NX 20. Brzmialo to jak nazwa jakiegos eksperymentu, jak cos zlowieszczego, ale rownie dobrze mogla to byc nazwa nowego modelu komputera.
Od czasu do czasu zerkal na siedzacych w lokalu gosci, na okolicznych mieszkancow, ktorzy wchodzili do restauracji i wychodzili, jedli cos i pili, rozmawiajac o talonach z opieki spolecznej, o narkotycznych dlugach, o policyjnych pobiciach, o naglej smierci czlonkow rodziny, o chorobie przyjaciela w wiezieniu. To bylo ich zycie, zycie bardziej mu obce niz to w Azji czy w Mikronezji. Atmosfera zgestniala od gniewu i zalu.
Ulica sunal policyjny radiowoz, powoli, czujnie, niczym rekin polujacy na rafie. Ruch w restauracji momentalnie zamarl, jak na zdjeciu.
Bourne popatrzyl na kelnerke. Obserwowala samochod, dopoki jego tylne swiatla nie zniknely za rogiem. Przez sale przetoczylo sie westchnienie ulgi. On tez odczul ulge. Wygladalo na to, ze mimo wszystko byl w towarzystwie kolegow, podroznikow po mrocznych zakamarkach cienia.
Pomyslal o scigajacym go mezczyznie. Mial azjatycka twarz, choc nie do konca. I bylo w niej cos znajomego, moze smiala linia zupelnie nieazjatyckiego nosa czy ksztalt bardzo azjatyckich ust. Czyzby przybyl tu z jego przeszlosci, z Wietnamu? Nie, to niemozliwe. Sadzac z wygladu, mogl miec najwyzej trzydziesci lat, co oznaczaloby, ze kiedy Bourne tam mieszkal, chlopak mial najwyzej piec, szesc lat. W takim razie kim byl i czego chcial? Pytania te nie dawaly mu spokoju. Gwaltownie odstawil kubek. Kawa zaczynala wypalac mu dziure w zoladku.
Niedlugo potem wrocil do skradzionego samochodu, wlaczyl radio, znalazl stacje nadajaca audycje o szczycie antyterrorystycznym, wysluchal relacji z Reykjaviku, a potem krotkiego przegladu miejscowych wiadomosci. Na pierwszym miejscu podano wiadomosc o zabojstwie Aleksa Conklina i Mo Panova, ale, co dziwne, nie uzupelniono jej o najswiezsze doniesienia.
– Wiecej o tym za chwile, ale najpierw wazna informacja – powiedzial spiker.
'…ale najpierw wazna informacja'. Gabinet z oknami wychodzacymi na Pola Elizejskie i na Luk Triumfalny wspomnienie powrocilo jak burza, momentalnie zacierajac obraz restauracji i jej gosci. Obity czekoladowa skora fotel, z ktorego wlasnie wstal. W jego prawej rece krysztalowa szklanka, do polowy wypelniona bursztynowym plynem. Glos, gleboki i dzwieczny, melodyjny. Mowil, ze zalatwienie 'tego wszystkiego' wymaga czasu. 'Ale nie martw sie, przyjacielu. To dla ciebie wazna informacja'.
Odwrocil sie w duchu i wytezyl wzrok, zeby zobaczyc jego twarz, lecz zobaczyl tylko naga sciane. Wspomnienie pierzchlo, ulotnilo sie jak zapach whisky. Mijaly minuty, a on wciaz siedzial za kierownica, gapiac sie posepnie w brudne okna restauracji.
W napadzie furii Chan chwycil telefon i zadzwonil do Spalki. Troche to trwalo i wymagalo pewnego wysilku, ale w koncu go polaczyli.
– Czemu zawdzieczam ten zaszczyt? – Spalko lekko przeciagal samo gloski i Chan domyslil sie, ze pil. O swoim zleceniodawcy wiedzial duzo wiecej, niz Spalko przypuszczal, jesli w ogole cos przypuszczal. Wiedzial na przyklad, ze lubi dobre trunki, papierosy i kobiety – chociaz nie koniecznie w tej kolejnosci – ze pod tym wzgledem ma olbrzymi apetyt.
Gdyby teraz byl choc w polowie tak pijany, jak na to wygladalo, Chan mialby nad nim pewna przewage, co zdarzalo sie niezmiernie rzadko.
– Akta, ktore mi pan dal, sa falszywe albo niekompletne.
– Co cie sklonilo do tak pesymistycznego wniosku? – Glos Spalki momentalnie stwardnial, jak zmieniajaca sie w lod woda. Chan za pozno uswiadomil sobie, ze mowi zbyt agresywnie. Spalko mogl byc intelektualista – moze nawet wizjonerem, za ktorego sie niewatpliwie uwazal – ale zawsze reagowal odruchowo, instynktownie. Dlatego