zamek. Zatrzasnieto go na amen.
Rozdzial 5
Dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej byl na porannej odprawie z Roberta Alonzo- Ortiz, doradczynia prezydenta do spraw bezpieczenstwa narodowego. Spotkali sie w Pokoju Sytuacyjnym, okraglej sali w trzewiach Bialego Domu. Kilka pieter nad nimi ciagnely sie rzedy wylozonych boazeria, pieknie ozdobionych wnetrz, ktore kojarzyly sie wiekszosci z tym historycznym budynkiem, ale tutaj, na dole, miescil sie osrodek wladzy oligarchow z Pentagonu. Tak jak wielkie starozytne swiatynie, Pokoj Sytuacyjny zbudowano tak, zeby przetrwal wieki. Wyzlobiony pod starymi piwnicami, mial oniesmielajace proporcje, jak przystalo na pomnik niezwyciezonych.
Alonzo- Ortiz, on – dyrektor CIA, ich sztaby oraz wybrani agenci Secret Service po raz setny analizowali plan ochrony szczytu antyterrorystycznego w Reykjaviku. Na ekranie wyswietlono szczegolowy plan hotelu Oskjuhlid, schemat uwzgledniajacy wszystkie wejscia, wyjscia, windy, dach, okna i temu podobne. Uruchomiono bezposrednie telelacze, zeby Jamie Hull, obecny tam przedstawiciel CIA, mogl wziac udzial w odprawie.
– Nie bede tolerowala absolutnie zadnych bledow, nawet najmniejszych – mowila Alonzo- Ortiz. Byla budzaca respekt kobieta o kruczoczarnych wlosach i bystrych, jasnych oczach. – Wszystko musi przebiegac bez najmniejszych zaklocen, jak w zegarku. Kazde naruszenie systemu bezpieczenstwa, bez wzgledu na to, jak male, moze miec katastrofalne skutki. Zniszczyloby to, co prezydent budowal przez poltora roku wraz z czolowymi islamskimi przywodcami. Chyba nie musze wyjasniac, ze; w ich przypadku pod fasada wspolpracy czai sie wrodzona nieufnosc do zachodnich wartosci, do etyki judeochrzescijanskiej i wszystkiego tego, co etyka ta soba reprezentuje. Najmniejsze podejrzenie, ze prezydent ich oszukal, bedzie mialo grozne i natychmiastowe konsekwencje. – Powiodla wzrokiem wokol stolu. Jednym z jej szczegolnych darow bylo to, ze gdy przemawiala do grupy ludzi, kazdy sluchacz mial wrazenie, ze mowi wylacznie do niego. – Spojrzmy prawdzie w oczy, panowie. Mowimy tu o wojnie globalnej, o dzihadzie na skale, jakiej do tej pory nie widzielismy i jakiej najpewniej nie umiemy sobie wyobrazic.
Juz miala oddac glos Jamiemu Hullowi, gdy do sali wszedl cicho mlody szczuply agent z zapieczetowanym listem dla szefa CIA.
Dyrektor natychmiast rozcial koperte i chociaz serce bilo mu dwa razy szybciej niz przedtem, z kamienna twarza przeczytal wiadomosc.
– Bardzo przepraszam, pani doktor – powiedzial. Pani Ortiz nie lubila, gdy przerywano jej odprawe. Doskonale wiedzac, ze patrzy na niego groznie, dyrektor odsunal krzeslo i wstal.
Pani Ortiz zacisnela usta i poslala mu usmiech tak falszywy, ze jej wargi niemal zniknely.
– Wychodzi pan tak nagle, na pewno to cos pilnego.
– Owszem, bardzo. – Dyrektor, stary wyga i pan samego siebie, nie zamierzal zadzierac z najbardziej zaufanym czlowiekiem prezydenta. Zachowal dobre maniery, chociaz nie znosil tej wstretnej baby, ktora pozbawila go tradycyjnych wplywow, jakie dyrektor CIA zawsze mial u prezydenta, i za to, ze byla baba. Wykorzystal jednak resztki swojej wladzy i nie zdradzil jej tego, co najbardziej chciala wiedziec: dlaczego wychodzi tak nagle.
Pani Ortiz jeszcze mocniej zacisnela usta.
– Oczekuje, ze bezzwlocznie zlozy mi pan pelny raport w sprawie tego niespodziewanego kryzysu.
– Oczywiscie – odparl, spiesznie wychodzac. Gdy zamknely sie za nim grube drzwi, dodal szyderczo: – Wasza wysokosc.
Agent, ktory przyniosl mu list, parsknal smiechem.
Niecaly kwadrans pozniej dyrektor byl juz w kwaterze glownej, gdzie czekali na niego szefowie wydzialow. Temat narady: zabojstwo Alexandra Conklina i doktora Morrisa Panova. Glowny podejrzany: Jason Bourne. Jego zastepcy byli to bladzi jak sciana faceci w nienagannie skrojonych klasycznych garniturach, rypsowych krawatach i butach z naszywanym, ozdobnie dziurkowanym noskiem. Nie dla nich koszule w paski i kolorowe kolnierzyki, przelotne kaprysy mody. Od lat chadzali korytarzami najwyzszej wladzy i byli rownie niezmienni jak ich garderoba. Byli konserwatystami po konserwatywnych uniwersytetach, potomkami starych rodzin, skierowanymi przez swoich ojcow do pracy w odpowiednich urzedach i dla odpowiednich ludzi, przywodcow z wizja i energia, ktorzy umieli zalatwiac sprawy. Zespol, jaki tworzyli, byl swiatem samym w sobie, najtajniejszym i najbardziej zamknietym, jednak wybiegajace z tego swiata macki siegaly doslownie wszedzie.
Gdy tylko wszedl do sali konferencyjnej, zgaszono swiatlo, Na ekranie ukazaly sie zdjecia zamordowanych zrobione na miejscu zbrodni.
– Na milosc boska, precz z tym! – krzyknal. – To obrzydliwosc. Tych ludzi nie powinno sie tak ogladac.
Martin Lindros wcisnal guzik i ekran zgasl.
– Chcialbym poinformowac – powiedzial – ze wczoraj potwierdzilismy ostatecznie, iz na podjezdzie przed domem Conklina stal samochod Davida Webba. Webb… – urwal, bo Stary niecierpliwie odchrzaknal.
– Nazywajmy rzeczy po imieniu. – Dyrektor nachylil sie i polozyl zacisniete piesci na blyszczacym blacie stolu. – Swiat zna go jako Davida Webba, ale dla nas jest Jasonem Bourne'em. I tego nazwiska bedziemy uzywac.
– Tak jest – odrzekl sluzbiscie Lindros, nie chcac denerwowac juz i tak rozwscieczonego szefa. Nie musial nawet zagladac do notatek, tak swieze i plastyczne mial wspomnienia.- Webb… Bourne… mniej wiecej godzine przed morderstwami byl na uniwersyteckim kampusie. Swiadek widzial, jak szybko szedl do samochodu. Mozna zalozyc, ze pojechal prosto do domu Conklina. W chwili morderstwa, tuz przed lub tuz po, na pewno tam byl. Na szklance ze szkocka w pokoju telewizyjnym znalezlismy jego odciski palcow.
– Co z pistoletem? – spytal dyrektor. – To z niego strzelano? Lindros kiwnal glowa.
– Balistycy twierdza, ze na sto procent.
– To pistolet Bourne'a? Na pewno?
Lindros zerknal na skserowane notatki i podsunal je dyrektorowi.
– Jego rejestracja. Bron nalezy do Davida Webba. Naszego Davida Webba.
– A to sukinsyn! – Staremu zadrzaly rece. – I sa na nim jego odciski palcow?
– Nie – odparl Lindros, zagladajac do notatek z innego pliku. – Zostal dokladnie wytarty. Brak jakichkolwiek odciskow.
– Zawodowiec, cholera… – mruknal dyrektor. Nielatwo stracic stare go przyjaciela.
– Tak jest, bez dwoch zdan.
– No i…? Co z tym… Bourne'em? – Wydawalo sie, ze bol sprawia mu juz samo to, ze musi wypowiedziec jego nazwisko.
– Dzis o swicie dostalismy cynk, ze zaszyl sie w motelu w Wirginii, niedaleko jednej z naszych blokad. Natychmiast otoczylismy teren i wy slalismy tam grupe szturmowa. Jesli naprawde tam byl, musial przeslizgnac sie jakos przez kordon. Zniknal bez sladu.
– Niech to szlag! – Staremu poczerwienialy policzki.
Do sali wszedl cicho asystent Lindrosa i podal mu kartke papieru. Lindros zerknal na nia i podniosl wzrok.
– Wyslalem ludzi do jego domu, na wypadek gdyby sie tam pojawil albo probowal skontaktowac sie z zona. Dom byl zamkniety i pusty. Ani sladu zony i dzieci. Dalsze sledztwo wykazalo, ze zona przyjechala do szkoly i bez slowa wyjasnienia zabrala dzieci z lekcji.
– No to mamy dowod! – Dyrektor wygladal, jakby mial dostac apopleksji. – Wyprzedza nas o krok, bo zaplanowal te morderstwa juz dawno temu! – Podczas krotkiej jazdy do Langley znowu ulegl emocjom, Smierc Aleksa i rozmowa z pania Alonzo- Ortiz rozjuszyly go do tego stopnia, ze wkroczyl do sali, kipiac wsciekloscia. A teraz, gdy przedstawiono mu namacalne dowody, gotow byl skazac Bourne'a bez sadu. – To oczywiste, ze Bourne oszalal. – Wciaz stal. Stal i trzasl sie. – Alexander Conklin byl moim starym, zaufanym przyjacielem. Trudno zliczyc, ile razy narazal swoja reputacje, a nawet zycie, dla agencji i kraju. W kaz
dym znaczeniu tego slowa byl prawdziwym patriota, czlowiekiem, z ktorego nie bez powodu bylismy dumni.
Lindros z kolei nie umialby powiedziec, ile razy dyrektor ciskal gromy na brawurowa taktyke dzialania Conklina, na zbyt smiale, wprost szalencze akcje i skrywane przed szefostwem plany. Wychwalac zmarlych? Jasne, mozna i trzeba, ale ignorowac niebezpieczne sklonnosci agentow bylych i obecnych? To czysta glupota. W