momentalnie
wyrwal sie z alkoholowego zamroczenia i na agresje odpowiedzial agresja. Mial wybuchowy temperament, co stalo w sprzecznosci z jego starannie opracowanym wizerunkiem publicznym. Z drugiej strony, pod slodkim jak sacharyna codziennym obliczem ukrywal tak duzo, ze nie wiadomo bylo, jaki jest naprawde.
– Nietypowe zachowanie Webba – odrzekl spokojnie Chan.
– Cos podobnego… – W glosie Spalki znowu zabrzmiala belkotliwa nuta rozleniwienia. – Dlaczego 'nietypowe'?
– Bo nie pasowalo do zachowania profesora college'u.
– Zastanawiam sie, dlaczego to takie wazne. Jeszcze go nie zabiles?
– Nie, jeszcze nie. – Siedzac w samochodzie, Chan obserwowal autobus, ktory zatrzymal sie po drugiej stronie ulicy. Z cichym westchnieniem otworzyly sie drzwi i wysiedli pasazerowie: starzec, dwoch nastolatkow i matka z malym synkiem.
– Widze, ze zmieniles plany, prawda?
– Wiedzial pan, ze najpierw zechce sie z nim pobawic.
– Oczywiscie, pytanie tylko, jak dlugo?
Rozgrywali slowna partie szachow, ostroznie, powoli, jednoczesnie goraczkowo i Chan mogl sie jedynie domyslac jej charakteru. O co chodzilo z tym Webbem? Dlaczego Spalko postanowil wrobic go w morderstwo Conklina i Panova? I w ogole dlaczego kazal ich zabic? Chan nie mial watpliwosci, ze to jego dzielo.
– Dopoki nie bede gotowy. Dopoki Webb nie zrozumie, kto na niego poluje.
Sledzil wzrokiem matke. Postawila chlopczyka na chodniku i gdy ten zrobil kilka krokow, rozesmiala sie serdecznie. Chan odchylil do tylu glowe i tez sie rozesmial, nasladujac jej radosny odruch. Wziela malca za reke.
– Czyzbys mial jakies… watpliwosci?
W tym pytaniu Chan wychwycil lekkie napiecie, cos jakby cien niepewnosci, i doszedl do wniosku, ze Spalko moze byc zupelnie trzezwy. Zastanawial sie, czy nie spytac, dlaczego to, czy zabil juz Webba, jest takie wazne, ale po namysle zrezygnowal, bojac sie, ze pytanie to go zdradzi.
– Nie, zadnych – oparl.
– W glebi duszy jestesmy tacy sami, Chan, ty i ja. Zapach smierci rozszerza nam nozdrza.
Nie wiedzac, co odpowiedziec, pograzony w zadumie Chan zamknal klapke telefonu. Wystawil reke na zewnatrz i przez rozchylone palce patrzyl, jak kobieta idzie z synem ulica. Robila male kroki, probujac dostosowac ich dlugosc do chwiejnych krokow malca.
Spalko klamie, tyle wiedzial na pewno. Tak samo jak on oklamywal jego. Na chwile oczy zaszly mu mgla i znowu znalazl sie w dzungli. Przez ponad rok mieszkal u wietnamskiego przemytnika broni, zwiazany, zamkniety w budzie jak wsciekly pies, bity i glodzony. Po trzeciej probie ucieczki wiedzial juz, co zrobic, i szpadlem, ktorego uzywal do kopania latryn, rozbil glowe nieprzytomnego przemytnika na krwawa miazge. Przez dziesiec dni zyl, jak sie dalo, a potem przygarnal go amerykanski misjonarz Richard Wick. Wykapal go, dal mu jedzenie, ubranie i czyste lozko. W zamian za to on musial uczyc sie angielskiego. Gdy juz umial czytac, misjonarz dal mu Biblie i kazal nauczyc sie jej na pamiec. Po jakims czasie Chan zrozumial, ze wedlug Wicka byl na dobrej drodze nie do zbawienia, tylko do ucywilizowania. Pare razy probowal wyjasnic mu, na czym polega buddyzm, ale byl zbyt mlody i nie potrafil ujac w slowa rzeczy, ktorych nauczono go we wczesnym dziecinstwie. Zreszta Wieka to nie interesowalo. Nie interesowala go zadna religia, ktora nie uznawala Boga i Jezusa Zbawiciela.
Gwaltownie skupil wzrok. Matka z dzieckiem przechodzila przed restauracja z chromowana fasada i wielka neonowa filizanka na dachu, przez blyszczaca w sloncu samochodowa szybe zobaczyl czlowieka, ktorego znal jako Davida Webba. Musial oddac mu sprawiedliwosc: uciekajac z domu Conklina, Webb dal mu niezly wycisk. Wiedzial, ze ktos ich obserwuje; widzial mezczyzne na drodze biegnacej szczytem skalnego grzbietu. Zanim dotarl tam po ucieczce ze sprytnie zastawionej sieci, mezczyzna zdazyl juz odjechac, ale on przez silna lornetke wypatrzyl Webba i sledzil go az do szosy, do chwili, gdy ten zlapal okazje. Obserwowal go, wiedzac to, co od dawna wiedzial Spalko: ze Webb jest bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem. Ktos taki jak on nie bal sie wejsc do restauracji i jako jedyny bialy wsrod czarnych zjesc tam sniadanie. Robil wrazenie samotnego, choc nie wiedziec czemu Chan wyczuwal, ze samotnosc jest mu obca. Przeniosl wzrok na matke z dzieckiem. Doszedl go ich smiech, nierzeczywisty jak sen.
Do Lincoln Fine Tailors w Alexandrii przyjechal piac po dziewiatej. Zaklad wygladal jak wszystkie inne prywatne zaklady na starowce, to znaczy mial kolonialna fasade. Wszedl na ceglany chodnik i pchnal drzwi. Czesc zakladu dostepna dla klientow byla podzielona na pol przez siegajaca do pasa lade po lewej i stoly do krojenia materialu po prawej stronie. Maszyny do szycia turkotaly pare krokow za lada i gdy wszedl, siedzace przy nich trzy Latynoski nawet nie podniosly glow. Stojacy miedzy maszynami chudy mezczyzna w koszuli i rozpietej kamizelce w paski patrzyl na cos ze zmarszczonymi brwiami. Mial wysokie czolo, jasnobrazowa grzywke, obwisle policzki, metne oczy, okulary na czubku glowy i orli nos, ktorego grzbiet co chwile sciskal. Na otwierajace sie drzwi nie zwrocil uwagi, ale gdy Bourne podszedl do lady, spojrzal na niego wyczekujaco i spytal:
– Czym moge sluzyc?
– Pan Leonard Fine? Widzialem panskie nazwisko na szyldzie.
– Tak, to ja.
– Przysyla mnie Alex.
Krawiec zamrugal.
– Kto?
– Alex Conklin – powtorzyl Bourne. – Nazywam sie Jason Bourne. – Rozejrzal sie wokolo. Nikt na nich nie patrzyl. Od ciaglego turkotu maszyn powietrze iskrzylo i musowalo.
Fine powoli opuscil okulary na waski grzbiet nosa. Przygladal sie Bourne'owi dlugo i w napieciu.
– Jestem jego przyjacielem – dodal Bourne, wyczuwajac, ze musi zachecic go do rozmowy.
– Conklin? Nie mam tu nic dla zadnego Conklina.
– Bo nie zostawil tu chyba zadnego ubrania.
Fine znow scisnal sobie nos.
– Powiada pan, ze to panski przyjaciel?
– Od wielu lat.
Fine bez slowa otworzyl drzwiczki w kontuarze.
– Porozmawiajmy u mnie – rzucil i weszli do brudnego korytarza, cuchnacego klejonka i krochmalem.
W biurze, a raczej ciasnej pakamerze z dziurawym, porysowanym linoleum, z nagimi rurami biegnacymi od podlogi az po sufit, zniszczonym metalowym biurkiem, fotelem obrotowym, dwiema tanimi metalowymi szafkami na akta i stertami kartonow pod sciana, unosil sie silny zapach plesni. Za biurkiem bylo male kwadratowe okno, zarosniete brudem.
Fine otworzyl szuflade.
– Napije sie pan?
– Chyba troche za wczesnie, nie sadzi pan?
– Taaa… – mruknal krawiec. – Ma pan racje. – Wyjal z szuflady pistolet i wycelowal Bourne'owi w brzuch. – Ta kula pana nie zabije, ale Wykrwawi sie pan na smierc, zalujac, ze nie zdechl pan od razu.
– Nie ma powodu tak sie ekscytowac – odparl spokojnie Bourne. – Wprost przeciwnie. – Fine mial blisko osadzone oczy i wygladal, jakby byl zezowaty. – Conklin nie zyje i mowia, ze to pan go zamordowal. – Nieprawda.
– Wszyscy tak twierdzicie. Zaprzeczac, zaprzeczac i jeszcze raz zaprzeczac. Jak to rzadowcy. – Usmiechnal sie chytrze. – Niech pan siada, panie Webb, Bourne, czy jak sie pan tam dzisiaj nazywa. – Pan pracuje w agencji?
– Bynajmniej. Jestem calkowicie niezalezny. Jesli Alex nic im nie powiedzial, nikt od nich nie wie nawet, ze istnieje. – Usmiechnal sie jeszcze szerzej. – Dlatego do mnie przyszedl. Bourne kiwnal glowa. – Chcialbym, zeby pan mi o tym opowiedzial.
– No jasne, nie mam co do tego najmniejszych watpliwosci! – Fine podniosl sluchawke telefonu. – Kiedy wpadnie pan w lapy swoich kolezkow, bedzie pan zbyt zajety, zeby myslec o czym innym.
– Niech pan tego nie robi – rzucil ostro Bourne. Reka ze sluchawka zawisla w powietrzu. – Dlaczego? Niech pan da mi choc jeden powod. – Nie zabilem Aleksa. Probuje ustalic, kto to zrobil. – Zabil go pan. Czytalem wiadomosci. Kiedy go zastrzelono, byl pan w jego domu. Widzial pan tam kogos jeszcze? – Nie, ale kiedy