Podniosl reke, pociagnal za starodawny lancuszek do zapalania swiatla i gdy zaplonela zarowka, stwierdzil, ze jest w waskim przejsciu, chyba juz w sasiednim budynku. Cuchnelo tam jak na wysypisku. Miedzy toporne drewniane slupy powtykano czarne worki ze smieciami, pewnie zamiast izolacji. Miedzy workami przemykaly szczury, nazarte gnijacymi resztkami wysypujacego sie na podloge jedzenia.

W slabym swietle nagiej zarowki zobaczyl metalowe drzwi wychodzace na zaulek za zakladem. Gdy ruszyl w ich strone, gwaltownie sie otworzyly i wbieglo dwoch agentow z wycelowanymi w niego pistoletami.

Rozdzial 6

Dwie pierwsze kule swisnely mu tuz nad glowa, gdyz zdazyl ukucnac, Blyskawicznie wstal i mocno kopnal w plastikowy worek, ktory trafil w nich i pekl na szwie. Zasypani smierdzacymi odpadkami agenci cofneli sie, kaszlac, zaslaniajac twarze i mruzac lzawiace oczy.

Bourne roztrzaskal zarowke i waskie przejscie pograzylo sie w ciemnosci. Zawrocil, pstryknal latarka, lecz w jej swietle zobaczyl tylko naga sciane na drugim koncu korytarza. Gdzie ta klapa? Przeciez byla tam klapa! Jakim cudem…

Wtedy ja zobaczyl i natychmiast zgasil latarke. Agenci krzyczeli cos do siebie, probowali odzyskac rownowage. Dobiegl do konca przejscia, uklakl i wymacal metalowe kolko, ktore kilkanascie sekund wczesniej widzial w mdlawym swietle zarowki. Wsunal w nie zakrzywiony palec, pociagnal i klapa sie otworzyla. Uderzyl go zapach stechlego, wilgotnego powietrza.

Bez chwili wahania spuscil w dol nogi, natrafil na szczebel drabiny, zszedl nizej i zamknal klape. Doszedl go smrod srodka na karaluchy i ponownie zapaliwszy latarke, zobaczyl chropowata cementowa podloge, uslana ich cialami jak poskrecanymi liscmi. Poszperal w kartonach i skrzyniach, znalazl lom, podbiegl do drabiny i zablokowal nim klape. Blokada ledwo trzymala – uchwyty byly za luzne – ale nic lepszego nie mogl zorganizowac. Stapajac z chrzestem po martwych karaluchach, wiedzial, ze potrzebuje tylko jednego: czasu na znalezienie zsypu czy szybu dostawczego, ktore byly w wiekszosci budynkow komunalnych.

Tamci dwaj zaczeli gwaltownie szarpac klapa. Wiedzial, ze lom nie wytrzyma, zaraz pusci. Ale on dobiegl juz do szybu, juz byl na krotkich schodach, ktore do niego prowadzily. Uslyszal glosny trzask i klapa sie otworzyla. Gdy agenci zeskoczyli z drabiny, zgasil latarke.

Byl w pulapce. Gdyby sprobowal dzwignac podwojna klape wmontowanych w strop drzwi, do srodka wpadloby swiatlo i tamci zastrzeliliby go, zanim zdazylby wyjsc na chodnik. Dlatego zawrocil i po cichu zszedl na dol. Slyszal, jak kreca sie tam, szukajac wlacznika. Porozumiewali sie polglosem, krotkimi, urywanymi zdaniami, jak doswiadczeni zawodowcy. Krok za krokiem poszedl przed siebie wsrod walajacych sie w piwnicy smieci. On tez szukal czegos konkretnego.

Zaplonelo swiatlo. Agenci juz sie rozdzielili i stali teraz naprzeciwko siebie.

– Ale chlew – mruknal jeden.

– Chuj z tym – odparl drugi. – Gdzie ten Bourne?

Z nijakimi, beznamietnymi twarzami nie rzucali sie w oczy. Jednakowe garnitury, jednakowe twarze – Bourne dobrze znal ludzi, jakich werbuje agencja. Wiedzial, jak mysla i reaguja. Chociaz dzielila ich odleglosc kilku metrow, poruszali sie jak blizniacy. Zamiast zastanawiac sie, gdzie jest, podzielili piwnice na cwiartki, ktore zamierzali metodycznie przeszukac. Nie mogl przed nimi uciec, ale mogl ich zaskoczyc.

Na jego widok zareagowaliby blyskawicznie. Na to wlasnie liczyl, dlatego szybko zajal odpowiednia pozycje, wchodzac do najblizszej skrzyni. Uderzyl go silny, piekacy zapach srodkow do dezynfekcji. Nie zwazajac na lzawiace oczy, pomacal wokolo reka. Wierzchem dloni dotknal czegos oblego i zacisnal na tym palce. Puszka. Musiala wystarczyc.

Slyszal tylko bicie swego serca i cichutkie skrobanie siedzacego na skrzyni szczura. Agenci skrupulatnie przeczesywali piwnice. Bourne czekal, cierpliwie i w napieciu. Szczur, jego czujka, nagle ucichl. Ktorys z agentow musial byc tuz- tuz.

Zapadla martwa cisza. Nagle poczul leciutki podmuch powietrza i uslyszal szelest materialu tuz nad glowa. Mocno pchnal wieko. Zaskoczony agent gwaltownie sie cofnal, jego kolega blyskawicznie odwrocil glowe. Tego stojacego blizej Bourne chwycil lewa reka za koszule i szarpnal. Agent odruchowo zaparl sie nogami, a wowczas Bourne runal na niego calym cialem, przygniatajac go z impetem do sciany. Agent przewrocil oczami, zwiotczal i nieprzytomny osunal sie na podloge. Na skrzyni zapiszczal szczur.

Drugi agent zrobil dwa kroki w ich strone i uznawszy, ze lepiej nie wdawac sie w walke wrecz, podniosl pistolet. Bourne rzucil w niego puszka, a gdy agent zrobil unik, dopadl go jednym skokiem i uderzyl kantem dloni w szyje. To wystarczylo.

Chwile pozniej wbiegl na betonowe schody i pchnal podwojna klape zsypu. Blekitne niebo, swieze powietrze. Zamknal klape i spokojnym, niespiesznym krokiem doszedl do Rosemont Avenue. Tam wmieszal sie w tlum.

Kilkaset metrow dalej, upewniwszy sie, ze nikt go nie sledzi, wszedl do restauracji. Usiadl przy stole i powiodl wzrokiem po twarzach gosci, szukajac czegos, co rzucaloby sie w oczy, udawanej nonszalancji czy ukradkowych spojrzen. Zamowil tost z boczkiem, salata i pomidorem oraz kawe, potem wstal i poszedl do toalety na koncu sali. Sprawdzil, czy nikogo w niej nie ma, zamknal sie w kabinie i otworzyl koperte od Fine'a.

W srodku byl bilet lotniczy do Budapesztu na nazwisko Conklina i klucz do pokoju w hotelu Dunabius Grand na Wyspie Swietej Malgorzaty. Zastanawial sie przez chwile, po co Alex chcial tam leciec i czy mialo to cos wspolnego z jego smiercia.

Wyjal z kieszeni jego telefon i wybral numer. Budapeszt. Wiedzial juz mniej wiecej, dokad zmierza, i poczul sie lepiej. Deron odebral po trzecim sygnale.

– Pokoj, milosc i zrozumienie. Bourne parsknal smiechem.

– To ja. Jason. – Deron wital rozmowcow przeroznymi haslami, wybierajac je na chybil trafil. Byl artysta w swoim fachu, artysta falszerzem; coz, tak sie przypadkiem zlozylo. Zarabial na zycie kopiowaniem obrazow starych mistrzow. Kopie byly tak wierne, tak ludzaco podobne do oryginalow, ze czesto trafialy na aukcje albo do muzeow. Czasami, ot, dla zabawy, podrabial rowniez dokumenty.

– Glosno o tobie – powiedzial z lekkim brytyjskim akcentem. – A w tym, co mowia, pobrzmiewa nader zlowieszczy ton.

– Cos ty, nie gadaj. – Otworzyly sie drzwi i Bourne zamilkl. Stanal na muszli klozetowej i ostroznie wyjrzal znad drzwi. Lekko utykajac, do pisuaru szedl siwowlosy, brodaty mezczyzna w krotkiej zamszowej kurtce i czarnych spodniach. Niby nic takiego, mimo to Bourne poczul sie jak w potrzasku i musial poskromic w sobie chec natychmiastowej ucieczki.

– Ja pierdole. Znowu ktos siedzi ci na dupie? – Wulgaryzmy i przeklenstwa w wykonaniu czlowieka kulturalnego i wyksztalconego brzmialy bardzo ciekawie.

– Siedzial, dopoki go nie zgubilem.

Bourne wyszedl z toalety i wrocil na sale, lustrujac wzrokiem kazda twarz. Na stole czekala kanapka, ale kawa zdazyla juz wystygnac. Poprosil kelnerke, zeby podala mu nowa, i gdy odeszla, ponownie przytknal telefon do ucha.

– Posluchaj – rzucil cicho. – Potrzebuje tego co zwykle, paszportu i soczewek kontaktowych; recepte masz. I to szybko, na wczoraj.

– Narodowosc?

– Pozostanmy przy amerykanskiej.

– Jasne, kapuje. Nie beda sie tego spodziewali.

– Powiedzmy. Aha, paszport na nazwisko Alexander Conklin. Deron cicho zagwizdal.

– Jak chcesz, twoja wola. Daj mi dwie godziny.

– A mam jakis wybor?

Deron zachichotal, krotko i dziwnie, jak to on.

– Pewnie, moglbys odejsc z pustymi rekami. Mam twoje zdjecia. Ktore chcesz?

Bourne powiedzial mu ktore.

– Na pewno? – spytal Deron. – Jestes na nim prawie lysy, zupelnie niepodobny do siebie.

– Przebiore sie i bede podobny. Agencja wciagnela mnie na liste ludzi do skasowania.

– Pewnie jestes na pierwszym miejscu. Gdzie sie spotkamy? Bourne podal mu namiary.

Вы читаете Dziedzictwo Bourne'a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату