– Dobra, posluchaj. – Deronowi nagle spowaznial glos. – Musialo ci byc ciezko. Widziales ich, tak?
Bourne patrzyl na talerz. Po co zamawial kanapke? Pomidory jak krwawa masa.
– Tak, obu. – Gdyby mogl cofnac czas i ich ozywic! To by dopiero byla sztuczka. Ale przeszlosc pozostala przeszloscia, z kazdym dniem coraz bardziej odlegla i zamglona.
– To nie Butch Cassidy
Deron ciezko westchnal. Bourne nie odpowiedzial.
– Ja tez ich znalem.
– Wiem, to ja was sobie przedstawilem. – Zamknal klapke telefonu.
Siedzial i myslal. Cos nie dawalo mu spokoju. Gdy wychodzil z toalety, w glowie rozdzwonily mu sie dzwonki alarmowe, ale rozmowa z Deronem troche go rozproszyla i nie zwrocil na to uwagi. Dlaczego? Co to bylo? Jeszcze raz powiodl wzrokiem po sali, powoli i metodycznie. I nagle… Tak, to musialo byc to: kulejacy brodacz w zamszowej kurtce zniknal. Moze juz skonczyl jesc? Z drugiej strony, widzac go w toalecie, Bourne poczul sie bardzo nieswojo. Facet mial w sobie cos takiego, ze…
Rzucil na stol pieniadze i ruszyl w strone drzwi. Dwa wychodzace na ulice okna rozdzielala szeroka mahoniowa kolumna. Stanal za nia i wyjrzal. Najpierw przechodnie: kazdy, kto szedl nienaturalnie powolnym krokiem, kto wloczyl sie bez celu, czytal gazete, stal za dlugo przed wystawa sklepowa po drugiej stronie ulicy, dyskretnie obserwujac w oknie wejscie do restauracji. Nie zauwazyl niczego podejrzanego, ale… W parkujacych przy krawezniku samochodach siedzialy trzy osoby, kobieta i dwaj mezczyzni. Nie widzial ich twarzy. Inni mogli czekac w samochodach stojacych z boku, poza zasiegiem jego wzroku.
Bez namyslu wyszedl na ulice. Bylo juz przedpoludnie i tlum troche zgestnial, co mu odpowiadalo. Przez dwadziescia minut obserwowal najblizsza okolice, sprawdzajac drzwi, bramy, witryny sklepowe, przechodniow, pojazdy, okna i dachy. Upewniwszy sie, ze nie czekaja tam ludzie z firmy, wszedl do sklepu monopolowego po drugiej stronie ulicy i poprosil o butelke speyside, jednoslodowej whisky, ulubionego trunku Conklina. Gdy sprzedawca po nia poszedl, spojrzal w okno. Restauracja i samochody parkujace po lewej i prawej stronie drzwi. W samochodach nikogo. Jeden z mezczyzn, z wozu stojacego tuz przed drzwiami, wszedl do apteki. Ani nie kulal, ani nie mial brody.
Do spotkania z Deronem zostaly mu dwie godziny i chcial je dobrze wykorzystac. Znowu powrocilo wspomnienie, na wpol zamazana twarz z paryskiego gabinetu, glos, wszystko to, co pochloniety ostatnimi wydarzeniami umysl zepchnal w najciemniejsze zakamarki. Wedlug Mo Pa- nova stymulacja pamieci wymagala bodzca, w tym przypadku zapachu szkockiej. Mial nadzieje, ze tym sposobem przypomni sobie, kim ten czlowiek jest i dlaczego w ogole o nim pomyslal. Dlatego ze powachal szklanke po whisky w domu Aleksa? A moze z zupelnie innego powodu?
Zaplacil karta kredytowa – uznal, ze w monopolowym moze, nikt jej tu raczej nie namierzy – i wyszedl. Minal samochod z kobieta w srodku i malym dzieckiem na fotelu pasazera. Poniewaz firma nigdy nie zatrudniala dzieci jako obserwatorow, pozostal mu tylko mezczyzna w drugim samochodzie. Zawrocil i ruszyl przed siebie, nie ogladajac sie przez ramie ani nie stosujac zadnych technik majacych na celu zgubienie ewentualnego obserwatora. Jednoczesnie caly czas sledzil wzrokiem wszystkie mijane po drodze samochody.
Dziesiec minut pozniej wszedl do parku. Usiadl na zelaznej lawce i przez chwile patrzyl na golebie, ktore nadlatywaly i odlatywaly, zataczajac kregi na blekitnym niebie. Sasiednie lawki byly prawie puste. Do parku wszedl starzec; mial papierowa torbe z okruszkami, zmieta i pomarszczona jak jego twarz. Golebie chyba na niego czekaly, bo natychmiast wyladowaly i zaczely krazyc wokol jego stop, gruchajac i opychajac sie poczestunkiem.
Bourne otworzyl butelke. Elegancki, aromatyczny zapach… Momentalnie mignela mu przed oczami twarz Aleksa, sciekajaca na podloge krew. Lagodnie, niemal z nabozna czcia odsunal obraz na bok i wypil malenki lyk whisky, rozprowadzajac ja jezykiem po podniebieniu, czujac, jak paruje, jak pobudza ulotna pamiec. Widok na Pola Elizejskie. Krysztalowa szklanka w reku. Kolejny lyk – tu w parko r. i podniosl szklanke do ust tam, w Paryzu. Ten glos. Znowu ten egzaltowany glos. I gabinet. Musial tam wrocic, musial cofnac sie w czasie.
I wtedy po raz pierwszy ujrzal luksusowe wnetrze, kremowy sufit w jaskrawym blasku dnia, lsniace ciemnozielone sciany, obraz Raoula Dufy'ego, elegancki jezdziec na koniu w Lasku Bulonskim. Dalej, powtarzal sobie w duchu. Dalej! Wzorzysty dywan, dwa wyscielane krzesla, ciezkie, blyszczace biurko w stylu Ludwika XIV, a za biurkiem usmiechniety przystojny mezczyzna o madrych oczach, dlugim galijskim nosie i przedwczesnie posiwialych wlosach. Jacques Robbinet, francuski minister kultury.
Tak! To jest to! Skad go znal, jak zostali przyjaciolmi i w pewnym sensie wspolpracownikami, tego jeszcze nie wiedzial, ule wiedzial przynajmniej, ze ma tam sojusznika, kogos, na kogo mogl i moze liczyc. Uradowany postawil butelke pod lawke – podarunek dla tego wloczegi, ktory zauwazy ja pierwszy – i dyskretnie sie rozejrzal. Starzec zniknal, zniknely tez prawie wszystkie golebie; zostalo tylko kilku najwiekszych, z napuszona piersia, krazyly wokolo, dziobiac okruszki i broniac swego terytorium. Na pobliskiej lawce calujaca sie paru; sprosnie pokrzykujac, przebieglo obok nich trzech wyrostkow z wielkim radiomagnetofonem. Zmysly mial wyostrzone jak nigdy dotad. Cos bylo nie tak. Cos mu nie pasowalo, tylko jeszcze nie wiedzial co.
Zdawal sobie sprawe, ze zbliza sie pora spotkaniu z Deronem, ze zaraz bedzie musial odejsc, jednak instynkt mowil mu, ze nie moze, ze najpierw musi sprawdzic, co to takiego. Kulawy brodacz? Nie, tu go nie bylo, ale… Na lawce po przekatnej siedzial mezczyzna ze zlozonymi rekami i lokciami na kolanach. Obserwowal mlodego chlopca, ktoremu ojciec wlasnie dal loda w wafelku. Bourne'a zainteresowalo to, ze byl w krotkiej, zamszowej kurtce i czarnych spodniach. Wlosy mial czarne, nie siwe, poza tym nie mial brody i sadzac po ustawieniu zgietych nog, na pewno nie kulal.
Jako mistrz kamuflazu, Bourne dobrze wiedzial, ze jedna z najlepszych metod zmylenia przeciwnika jest zmiana sposobu chodzenia, zwlaszcza jesli ma sie do czynienia z zawodowcem. Amator zauwazylby tylko to, co najbardziej rzuca sie w oczy, kolor wlosow i ubranie, ale sposob poruszania sie i chodzenia jest dla wyszkolonego agenta tym, czym dla speca od daktyloskopii odciski palcow. Sprobowal przywolac obraz mezczyzny z toalety. Nosil peruke i sztuczna brode? Mozliwe, choc niekoniecznie. Ale na pewno mial na sobie zamszowa kurtke i czarne spodnie. Z tego miejsca nie widzial jego twarzy, lecz bylo oczywiste, ze mezczyzna jest duzo mlodszy od kulawego z restauracji.
I mial w sobie cos jeszcze, tylko co? Bourne przyjrzal sie jego profilowi i wreszcie na to wpadl. Przed oczami mignela mu twarz czlowieka, ktory zaskoczyl go w lesie Conklina. Ten sam ksztalt uszu, taka sama malzowina.
Nagla mysl, straszna i dezorientujaca: to czlowiek, ktory do niego strzelal, ktory omal nie zabil go w jaskini! Jakim cudem go znalazl, skoro on, Bourne, zdolal umknac wszystkim agentom i policjantom w okolicy? Przeszedl go zimny dreszcz. Chryste, kto to jest?
Byl tylko jeden sposob, zeby sie tego dowiedziec. Doswiadczenie podpowiadalo mu, ze aby sprawdzic umiejetnosci naprawde groznego przeciwnika, trzeba zrobic cos, czego ten najmniej sie spodziewa. Mimo to zawahal sie. Nigdy dotad nie mial do czynienia z kims tak niebezpiecznym. Wplynal na niezbadane wody.
Wstal, niespiesznym, lecz zdecydowanym krokiem podszedl do lawki i usiadl obok mezczyzny o – teraz widzial to dokladnie – azjatyckich rysach twarzy. Musial oddac mu sprawiedliwosc: Azjata ani drgnal, niczym nie dal po sobie poznac, ze jest zaskoczony. Caly czas obserwowal chlopca z lodem. Lod zaczal sie topic i ojciec pokazal synkowi, jak obrocic wafelek, zeby latwiej bylo lizac.
– Kim jestes? Dlaczego chcesz mnie zabic?
Mezczyzna wciaz patrzyl przed siebie, jakby go nie uslyszal.
– Bloga rodzinna scenka. – Powiedzial to z gniewna nuta w glosie. – Ciekawe, czy ten maly wie, ze ojciec moze go w kazdej chwili porzucic.
Dziwny glos w tym otoczeniu. Bourne poczul sie tak, jakby z glebokiego cienia wychynal na zamieszkany swiat.
– Zebys nie wiem jak bardzo chcial mnie zabic, nie zrobisz tego tu, w parku.
– Ten chlopiec ma ile? Szesc lal? Jest za maly, zeby pojac, czym jest zycie. O wiele za mlody, zeby zrozumiec, dlaczego ojciec moze go zostawic.
Bourne pokrecil glowa. Rozmowa wymykala mu sie spod kontroli.
– Dlaczego tak myslisz? Dlaczego mialby go zostawiac?
– Ciekawe pytanie w ustach ojca dwojga dzieci. Jamiego i Alison, prawda?
Bourne wytrzeszczyl oczy, jakby tamten wbil mu noz w bok. Ogarnal
go strach i gniew, ale to gniew wzial gore.