zycia wygladala jak stara wiedzma o zapadnietych policzkach, przerzedzonych wlosach, zlym wzroku i szwankujacej pamieci. Gdy po calym dniu grzebania w smietnikach wracala do domu, musiala isc trzy kilometry do najblizszej studni, stac przez pare godzin w kolejce, a potem dzwigac pelne wiadro z powrotem i wnosic je na piate pietro do ich brudnego pokoiku.
Ta woda! Nawet teraz Zina budzila sie czasem, dlawiac sie od obrzydliwego smaku terpentyny w ustach.
Pewnego wieczoru matka usiadla i juz nie wstala. Miala wowczas dwadziescia osiem lat, ale wygladala dwa razy starzej. Od dymu z podsycanych ropa pozarow pluca miala pelne sadzy. Gdy mlodszy brat Ziny poskarzyl sie na pragnienie, staruszka podniosla glowe i powiedziala:
– Nie moge wstac. Nie moge wyjsc, nawet po wode. Nie daje juz rady…
Zina przewrocila sie na bok i zgasila lampke. Okno wypelnil niewidoczny dotad ksiezyc. Na waskiej talii, tuz pod szczytem kraglej piersi, gdzie spoczywala reka Hasana, wykwitla mala plama zimnego swiatla. Za brzegami plamy byl tylko czarny mrok.
Dlugo lezala z otwartymi oczami, wsluchujac sie w regularny oddech kochanka i czekajac na sen. Strach. Czy ktos znal go lepiej niz Czeczeni? Twarz Hasana byla ksiega bolesnej historii ich ludu. Niewazna smierc, niewazne zniszczenie – cel byl jeden: zemsta i rehabilitacja Czeczenii. Z ciezkim z rozpaczy sercem wiedziala, ze musza skupic na sobie uwage swiata. Istnial na to tylko jeden sposob. Hasan mial racje: smierc musi nadejsc jak cos potwornego, niewyobrazalnego. Lecz jaka cene beda musieli za to zaplacic, tego przewidziec nie umiala.
Rozdzial 8
Jacques Robbinet lubil spedzac poranki z zona, pijac cafe au lait, czytajac gazety i rozmawiajac z nia o gospodarce, dzieciach i przyjaciolach. Nigdy nie rozmawiali o jego pracy.
Nigdy tez nie przychodzil do biura przed poludniem – przestrzegal tego jak surowej zasady. Gdy juz przyszedl, przez godzine przegladal dokumenty i miedzywydzialowe okolniki, w razie koniecznosci odpowiadal na e- maile. Telefony odbierala sekretarka, ktora laczyla go tylko wtedy, gdy uznala sprawe za naprawde wazna. Sporzadzala tez listy dzwoniacych i przyjmowala wiadomosci. Wszystko, co robila dla Robbineta, robila wzorowo. Szef dobrze ja wyszkolil, poza tym miala bezbledny instynkt.
Jej najwazniejsza cecha byla dyskrecja. Oznaczalo to, ze Robbinet mogl jej powiedziec, gdzie tego dnia je lunch ze swoja kochanka, a jadal go zwykle u niej albo w bistrze w czwartej dzielnicy. Rzecz niezmiernie wazna, bo ich lunche trwaly bardzo dlugo, nawet jak na francuskie zwyczaje. Rzadko wracal do biura przed czwarta, z drugiej jednak strony czesto przesiadywal tam do pierwszej, drugiej w nocy, wymieniajac informacje ze swoim odpowiednikiem w Stanach. Dzierzyl teke ministra kultury, lecz w rzeczywistosci byl szpiegiem postawionym tak wysoko, ze odpowiadal jedynie przed prezydentem Francji.
Tego wieczoru wyszedl dopiero na kolacje – dzien byl tak goraczkowy i meczacy, ze musial przelozyc schadzke na pozniejsza godzine. W poludnie wstrzasnela nim pewna wiadomosc. Amerykanscy przyjaciele zawiadomili go o miedzynarodowej oblawie na czlowieka, ktorego nazwisko zmrozilo mu krew w zylach. Jason Bourne.
Poznal go przed kilku laty, zeby bylo zabawniej, w hotelu zdrojowym pod Paryzem, dokad wyjechal na weekend, zeby spotkac sie ze swoja owczesna kochanka, drobniutka slicznotka o nienasyconym apetycie; byla baletnica i wciaz z luboscia wspominal jej cudownie gietkie cialo. Tak czy inaczej, poznali sie w lazni. Wszczeli rozmowe i po jakims czasie Robbinet z glebokim niepokojem odkryl, ze Bourne przyjechal tam w poszukiwaniu podwojnego agenta, a raczej agentki. Wytropil ja i zabil, w czarne gdy on siedzial akurat w wannie pelnej – o ile nie mylila go pamiec – zielonego blota. Dobrze sie stalo, poniewaz udajaca terapeutke agentka miala zabic jego, a czyz jest sie gdzies bardziej bezbronnym niz na stole do masazu? W podziece mogl tylko zaprosic Bourne'a na wspaniala kolacje. Tamtego wieczoru, przy foie gras, cielecych nereczkach w sosie musztardowym, tarte Tatin i trzech butelkach najprzedniejszego bordeaux wyjawili sobie swoje sekrety i zostali przyjaciolmi.
To wlasnie Bourne poznal go z Alexandrem Conklinem i to wlasnie Conklin zaproponowal mu wspolprace, dzieki ktorej Amerykanie wiedzieli niemal wszystko o tajnych operacjach Interpolu i Quai d'Orsay.
Jason Bourne mial szczescie, ze Robbinet bezgranicznie ufal swojej sekretarce, w przeciwnym razie ta nie zadzwonilaby do szefa, gdy wraz z Delphina siedzieli w Chez Georges przy kawie i rozpustnie dekadenckim millefeuille. Lubil te restauracje zarowno dlatego, ze serwowano tam pyszne jedzenie, jak i z powodu lokalizacji. Miescila sie naprzeciwko Bourse, francuskiego odpowiednika nowojorskiej gieldy, i bywali tam niemal wylacznie brokerzy oraz biznesmeni, ludzie o wiele dyskretniejsi niz rozplotkowani politycy, z ktorymi musial sie od czasu do czasu zadawac.
– Ktos czeka na linii, panie ministrze – powiedziala sekretarka; na szczescie monitorowala jego telefony z domu, nawet te po godzinach pracy. – Mowi, ze to pilne.
Robbinet usmiechnal sie do Delphiny. Kochanka byla elegancka, dojrzala kobieta, calkowitym przeciwienstwem jego zony, z ktora spedzil trzydziesci lat zycia. Wlasnie prowadzili rozkoszna rozmowe o Aristidzie Maillocie, ktorego zmyslowe rzezby zdobily Ogrody Tuileries, oraz o Julesie Massenecie i jego Manon, operze, ich zdaniem, bardzo przereklamowanej. Za nic nie potrafil zrozumiec obsesji Amerykanow na punkcie nastoletnich dziewczat. Mysl, ze mozna pojsc do lozka z kobieta w wieku jego corki, napawala go przerazeniem, nie wspominajac juz o tym, ze nie widzial w tym zadnego sensu. O czym, u licha, rozmawialiby przy kawie i millefeuille?
– Przedstawil sie? – spytal.
– Tak. To pan Jason Bourne.
Serce zaczelo walic mu jak mlotem.
– Polacz go – rozkazal natychmiast. Poniewaz uwazal, ze rozmowa przez telefon w obecnosci kochanki jest czyms niewybaczalnym, przeprosil Delphine i czekajac, az w uchu zabrzmi mu glos starego przyjaciela, wyszedl na lekko zamglona paryska ulice.
– Jason, moj drogi. Ilez to juz lat?
Dudniacy glos Robbineta podniosl Bourne'a na duchu. Nareszcie rozmawial z kims, kto – przynajmniej taka mial nadzieje! – nie probowal go zabic. Wlasnie jechal stoleczna obwodnica, samochodem, ktory ukradl w drodze na spotkanie z Deronem.
– Szczerze mowiac, nie wiem.
– Nie do wiary, taki szmat czasu… Ale musze ci powiedziec, ze dzieki Aleksowi zawsze wiedzialem, co porabiasz.
Poczatkowe obawy minely i Bourne nieco sie odprezyl.
– Jacques, chyba slyszales, co sie stalo.
– Slyszalem, mon ami. Dyrektor CIA zorganizowal na ciebie miedzy narodowa oblawe. Ale ja w to nie wierze. Nie mogles go zamordowac. Wiesz, kto to zrobil?
– Wlasnie probuje sie dowiedziec. W tej chwili wiem na pewno tylko tyle, ze moze to byc robota niejakiego Chana.
Robbinet dlugo nie odpowiadal.
– Jacques? Jestes tam?
– Tak, mon ami. Po prostu mnie zaskoczyles. – Robbinet wzial gleboki oddech. – Widzisz, ten Chan… Znamy go. To platny zabojca najwyzszej klasy. Wiemy, ze dokonal kilkunastu zamachow na calym swiecie.
– Na kogo?
– Glownie na politykow, zabil chocby prezydenta Mali, ale od czasu do czasu poluje rowniez na znanych przemyslowcow. Zdolalismy ustalic, ze nie robi tego ani z motywow politycznych, ani ideologicznych. Przyjmuje zlecenia wylacznie dla pieniedzy. W nic wiecej nie wierzy.
– Najgorszy z mozliwych.
– Nie ma co do tego najmniejszych watpliwosci, mon ami. Podejrzewasz, ze to on zamordowal Aleksa?
– Mozliwe. Spotkalem go zaraz po tym, gdy znalazlem zwloki. Niewykluczone, ze to on zawiadomil policje, bo przyjechali, zanim zdazylem zwiac.
– Klasyczna pulapka.
Bourne milczal przez chwile, myslac o Chanie, ktory mogl go zabic juz w uniwersyteckim kampusie albo pod wierzba nad strumieniem w lesie Aleksa. To, ze tego nie zrobil, duzo mu mowilo. Najwyrazniej nie bylo to zwykle