– Dopoki go nie zidentyfikuja, zawsze istnieje cien watpliwosci – odparl Lindros. – Wyslalismy im rentgen jego zebow i probke DNA, ale Francuzi mowia, ze to byl straszny wybuch, ogien mogl strawic nawet kosci. Przekopanie zgliszcz zajmie im co najmniej dwa dni. Obiecali, ze jak tylko cos znajda, natychmiast nas powiadomia.

Dyrektor kiwnal glowa.

– Robbinet wyszedl z tego calo – dodal Lindros. – Jest bezpieczny.

– Kto?

– Jacques Robbinet, francuski minister kultury, przyjaciel i wspolpracownik Conklina. Balismy sie, ze moze byc nastepnym celem Bourne'a.

Umilkli i dlugo siedzieli w ciszy. Stary sie zamyslil. Moze o Conklinie, a moze zastanawial sie, jaka role odgrywa we wspolczesnym swiecie lek i strach, i podziwial Hulla za jego umiejetnosc przewidywania. Prace w tajnych sluzbach wywiadowczych rozpoczynal z mylnym przekonaniem, ze pomoze ten strach zlagodzic, tymczasem jeszcze bardziej go podsycil. Mimo to nigdy nie pomyslal o odejsciu z firmy. Nie potrafil sobie wyobrazic innego zycia. To, kim byl i czego dokonal w tym niewidzialnym dla cywili swiatku, okreslalo jego istote.

– Panie dyrektorze, juz pozno.

Stary westchnal.

– Co ty powiesz, Martin, co ty powiesz…

– Pora wracac do domu, do Madeleine – dodal cicho Lindros.

Dyrektor przetarl reka twarz. Nagle poczul sie bardzo zmeczony.

– Maddy pojechala do siostry do Phoenix. Dom jest dzis ciemny.

– Mimo to.

Lindros wstal.

– Martin. – Stary odwrocil glowe. – Ta sprawa z Bourne'em… To jeszcze nie koniec.

Lindros zamarl z plaszczem w reku.

– Nie rozumiem.

– Bourne nie zyje, ale przed smiercia zdazyl zrobic z nas durniow.

– Panie dyrektorze…

– Wystawil nas na posmiewisko, nie mozemy na to pozwolic. Jestesmy na swieczniku. Zadaja nam trudne pytania i jesli je zignorujemy, beda powazne konsekwencje. – Staremu zablysly oczy. – Trzeba zamknac te przykra sprawe; niech trafi do lamusa historii. Brakuje nam tylko jednego elementu.

– To znaczy?

– Kozla ofiarnego, Martin, kogos, kogo wysmaruja gownem, podczas gdy my bedziemy pachniec jak roze w maju. – Przeszyl Lindrosa ostrym spojrzeniem. – Znasz kogos takiego?

Lindros poczul, ze w zoladku narasta mu zimna gula leku.

– No, Martin? – rzucil szorstko Stary. – Mow cos.

Lindros patrzyl na niego bez slowa. Zdawalo sie, ze nie moze rozewrzec szczek.

– Znasz – warknal Stary. – Oczywiscie, ze znasz.

– Pan to uwielbia, prawda?

Lindros oskarzal go, dyrektor wzdrygnal sie w duchu. Nie pierwszy raz cieszyl sie, ze jego ludzie nie moga wejsc mu w droge, bo gdyby weszli, musialby ich zniszczyc. Nie, nikt go nie przerosnie, dobrze o to dbal.

– Nie znasz? To ci go przedstawie: detektyw Harris.

– Nie mozemy tego zrobic – odparl Lindros. Gniew wzbieral w nim jak cola w otwartej puszce.

– My? A kto tu mowi o nas? To bylo twoje zadanie. Od samego poczatku stawialem sprawe jasno: za wszystko odpowiadasz ty i tylko ty. Dlatego teraz musisz zrzucic na niego wine.

– Harris nie zrobil nic zlego.

Stary uniosl brwi.

– Watpie, ale nawet jesli, kogo to obchodzi?

– Mnie.

– Dobrze, Martin. W takim razie to ty wezmiesz na siebie wine za wpadke na starym miescie i pod rondem Waszyngtona.

Lindros zacisnal zeby.

– Mam wybierac?

– A kto? Ta zdzira pozre mnie zywcem tak czy inaczej, wiec jesli musze kogos poswiecic, wole, zeby to byl podstarzaly detektyw z policji stanowej niz moj zastepca. Wiesz, jak bym wygladal, gdybys wpakowal sobie w brzuch wlasny miecz?

– Chryste! – syknal Lindros, kipiac gniewem. – Klebowisko zmij. Jak pan to wytrzymuje?

Stary wstal i wzial plaszcz.

– A kto powiedzial, ze wytrzymuje?

Kamienny gotycki gmach: kosciol Swietego Macieja. Bourne dotarl tam o jedenastej czterdziesci i przez dwadziescia minut uwaznie obserwowal okolice. Niebo bylo czyste, powietrze chlodne i rzeskie, ale tuz nad horyzontem zbieraly sie geste chmury i odswiezajacy wiatr niosl wilgotny zapach deszczu. Nocne odglosy i widok kosciola uwolnily okruchy pamieci: juz tu byl, na pewno byl, ale kiedy i po co, tego nie wiedzial. Zajrzawszy w otchlan straty i tesknoty, znowu pomyslal o Aleksie i Mo, pomyslal tak intensywnie, ze jeszcze chwila i moglby ich zmaterializowac.

Zacisnal usta i potrzasnal glowa. Musial sprawdzic, czy teren jest czysty, czy nikt go nie obserwuje.

Punktualnie o polnocy ruszyl w strone kosciola zwienczonego osiemdziesieciometrowa kamienna wieza najezona gargulcami. Na najnizszym stopniu schodow stala mloda, najwyzej trzydziestopiecioletnia kobieta, wysoka, szczupla i uderzajaco piekna. Jej dlugie rude wlosy lsnily w swietle latarni. Za nia, nad glownymi drzwiami, widniala czternastowieczna plaskorzezba Marii Dziewicy. Kobieta spytala go o nazwisko.

– Alex Conklin.

– Paszport poprosze – rzucila oschlym glosem urzedniczki z lotniska.

Podal jej paszport. Obejrzala go dokladnie i pomacala. Miala interesujace palce, szczuple, dlugie i silne, o krotko obcietych paznokciach. Palce pianistki.

– Skad mam wiedziec, ze jest pan tym, za kogo sie pan podaje? – spytala.

– Znikad – odparl. – Czasem wystarczy wiara.

Prychnela pogardliwie.

– Pana imie?

– Tam jest napisane.

Spiorunowala go wzrokiem.

– Prawdziwe. To, z ktorym sie pan urodzil.

– Aleksiej. – W ostatniej chwili przypomnial sobie, ze Conklin byl rosyjskim emigrantem.

Kiwnela glowa. Pieknie rzezbione rysy twarzy, wegierskie oczy, duze, zielone, przesloniete dlugimi rzesami, i szerokie, wydatne usta – miala w sobie cos powaznego i oficjalnego, ale i tez cos staromodnie zmyslowego, co w zakamuflowany sposob mowilo o czasach bardziej niewinnych, gdy wazniejsze od slow czesto bywalo to, co niewypowiedziane.

– Witamy w Budapeszcie. Nazywam sie Annaka Vadas. – Podniosla ksztaltna reke. – Prosze tedy.

Przeszli przez placyk i skrecili w ciemna uliczke tuz za kosciolem. Byly tam ledwo widoczne drzwi, male, drewniane, ze starymi zelaznymi okuciami. Kobieta zapalila latarke i wyjela z torebki starodawny klucz. Wlozyla go do zamka, przekrecila w prawo, potem w lewo. Drzwi sie otworzyly.

– Ojciec czeka w srodku – powiedziala. Weszli do kosciola i silne swiatlo latarki zatanczylo na ozdobionych kolorowymi malowidlami scianach. Freski wegierskich swietych. – W tysiac piecset czterdziestym pierwszym Buda wpadla w rece Turkow i na sto piecdziesiat lat kosciol stal sie glownym meczetem miasta. – Poswiecila wyzej, potem w bok. – Turcy wy

rzucili cale wyposazenie, zamalowali wapnem freski. Ale teraz wszystko wyglada tak jak w trzynastym wieku.

W glebi kosciola palilo sie mdle swiatlo. Poszli dalej, mijajac po drodze kilka kaplic. W kaplicy tuz przy prezbiterium na kamiennych sarkofagach spoczywaly w upiornym bezruchu posagi krola Wegier Beli III i jego zony Anny z Chatillon. W mrocznej krypcie za rzedem sredniowiecznych figur ktos stal. Janos Vadas.

Wyciagnal reke i gdy Bourne chcial ja uscisnac, z cienia wyszlo trzech ponuro spogladajacych mezczyzn.

Вы читаете Dziedzictwo Bourne'a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату