Jason siegnal po pistolet, lecz Vadas tylko sie usmiechnal.
– Niech pan spojrzy na iglice, panie Bourne. Mysli pan, ze dalbym panu sprawna bron?
Annaka wymierzyla do niego z pistoletu.
– Aleksiej byl moim starym przyjacielem – mowil dalej Vadas. – Poza tym pisza o panu w gazetach. – Mial zimna, wyrachowana twarz, groznie zmarszczone ciemne brwi, ostro zarysowana szczeke i blyszczace oczy. Dawno juz przekroczyl szescdziesiatke i posrodku glowy zamiast wlosow mial teraz blyszczaca trojkatna plame. – Zamordowal pan Aleksiej a
i tego drugiego, Panova. Juz za samego Aleksieja moglbym kazac pana zabic, tu i teraz.
– Alex byl i moim przyjacielem. Przyjacielem i nauczycielem.
Vadas westchnal ze smutna, zrezygnowana mina.
– A pan go zdradzil, bo tak jak tamci, chce pan pewnie wyciagnac wszystko z Schiffera.
– Nie wiem, o czym pan mowi.
– Oczywiscie – odparl sceptycznie Vadas. – Oczywiscie…
–
– Skad bym znal jego prawdziwe imie? Alex i Mo Panov byli moimi przyjaciolmi.
– W takim razie zabicie ich byloby aktem czystego szalenstwa.
– Wlasnie.
– Hazas uwaza, ze jest pan oblakany – powiedzial spokojnie Vadas. – Pamieta go pan, dyrektora hotelu, ktorego omal pan nie pobil? Mowi, ze zachowywal sie pan jak wariat.
– Wiec to on zawiadomil pana, ze przyjechalem. Fakt, moze troche przesadzilem, ale wiedzialem, ze klamie.
– Klamal dla mnie – odrzekl z duma Vadas.
Pod czujnym wzrokiem Annaki i trzech goryli z obstawy Bourne podszedl krok blizej i podal Vadasowi bezuzyteczny pistolet. Gdy mezczyzna wyciagnal reke, Jason objal go mocno, blyskawicznie obrocil, wyszarpnal zza paska ceramiczny pistolet Derona i przytknal mu lufe do skroni.
– Naprawde myslal pan, ze uzylbym obcego pistoletu, nie rozebrawszy go przedtem na czesci? – Spojrzal na Annake. – Rzuc to – powiedzial spokojnie. – Inaczej mozg twojego ojca zbryzga piec wiekow waszej historii. Nie patrz na niego! Rob, co mowie!
Annaka polozyla pistolet na podlodze.
– Kopnij go w moja strone.
Kopnela.
Goryle nie ruszyli sie i chociaz teraz na pewno nie wykonaliby zadnego ruchu, Jason caly czas mial ich na oku. Zabral pistolet i puscil Vadasa.
– Moglbym pana zabic.
– Ale wtedy ja zabilabym ciebie – syknela Annaka.
– Na pewno bys probowala – odparl Bourne. Podniosl do gory bron, pokazujac im, ze nie ma zamiaru jej uzyc. – Ale musielibysmy byc wrogami, bo zabijanie jest aktem nienawisci. – Podniosl z podlogi pistolet i rekojescia do przodu podal Annace.
Wziela bron bez slowa i ponownie wymierzyla.
– Co pan z niej zrobil, panie Vadas? – odezwal sie Bourne. – Zabilaby dla pana, tak, ale za szybko i bez powodu.
Vadas stanal miedzy nimi, spojrzal na corke i popchnal w dol jej uzbrojona reke.
– Dosc juz mam wrogow – szepnal.
Annaka opuscila bron, lecz w jej blyszczacych oczach wciaz czail sie gniew.
– Jak juz mowilem, zabicie Aleksieja byloby aktem szalenstwa, a pan nie wyglada na oblakanego. Wprost przeciwnie.
– Wrobiono mnie – oparl Bourne. – Zeby odwrocic uwage od prawdziwych mordercow.
– Ciekawe. Dlaczego?
– Przyjechalem sie tego dowiedziec.
Vadas dlugo przygladal mu sie bez slowa, potem popatrzyl wokolo i podniosl rece.
– Gdyby zyl, spotkalibysmy sie tutaj, w tym kosciele. Widzi pan, to bardzo wazne miejsce. Tu u progu czternastego wieku stanal pierwszy kosciol parafialny w Budzie. Te wielkie organy, ktore widzi pan na chorze, graly na slubie krola Macieja. Tu koronowano dwoch ostatnich krolow Wegier, Franciszka Jozefa I i Karola IV. Tak, otacza nas historia, a my chcielismy ja zmienic.
– Wy i doktor Schiffer, tak?
Vadas nie zdazyl odpowiedziec. W kosciele zadudnilo echo i runal do tylu z rozpostartymi rekami. Z dziury na jego czole poplynela krew. Bourne pchnal Annake na podloge. Ochroniarze rozpierzchli sie na wszystkie strony, szukajac schronienia i odpowiadajac ogniem. Jeden oberwal natychmiast: potknal sie i runal na gladki marmur. Drugi byl juz przy lawkach i rozpaczliwie probowal sie za nimi ukryc, ale upadl ze strzaskanym kula kregoslupem. Wygial sie w luk; pistolet zaklekotal na podlodze.
Bourne zerknal na trzeciego ochroniarza i przeniosl wzrok na Vadasa lezacego na brzuchu w kaluzy krwi. Nie poruszal sie i chyba nie oddychal. Znowu huknely strzaly. Jason spojrzal na ochroniarza, ktory prostowal sie wlasnie, mierzac w gore, w kierunku organow na chorze. Wypalil kilka razy, szeroko rozrzucil ramiona i na jego koszuli wykwitla czarna plama. Chcial przytknac tam reke, lecz nie zdazyl; przewrocil oczami i upadl.
Jason spojrzal w strone tonacych w mroku organow, dostrzegl tam niewyrazny cien, wycelowal i pociagnal za spust. Trysnela fontanna kamiennych odlamkow. Chwycil latarke Annaki, oswietlil balkon i pobiegl do spiralnych schodow. Annaka, ktora dopiero teraz doszla do siebie, zobaczyla ojca i krzyknela przerazliwie.
– Wracaj! – ryknal Bourne. – On tam jest!
Nie zwazajac na ostrzezenie, Annaka uklekla przy ojcu.
Bourne chcial ja oslonic i kilka razy wypalil w strone choru, lecz snajper nie odpowiadal ogniem na ogien. Nic dziwnego, osiagnal swoj cel i pewnie juz uciekal.
Nie tracac czasu, Jason wskoczyl na schody. Zobaczyl luske – jedna, druga- i popedzil dalej. Balkon. Nikogo. Kamienna podloga, wylozona rzezbiona boazeria sciana. Zajrzal za organy, ale tam tez bylo pusto. Uwaznie obejrzal posadzke, potem sciane. Krawedz jednej ze starych rzezbionych desek roznila sie nieco od pozostalych, a sama deska byla kilka milimetrow szersza…
Pomacal opuszkami palcow i odkryl, ze to nie sciana, tylko zamaskowane drzwiczki. Otworzyl je i znalazl sie na waskich, kretych schodach. Z gotowym do strzalu pistoletem pokonal kilkanascie stopni i stanal przed kolejnymi drzwiami. Pchnal je – wychodzily na dach. Wystawil glowe i w tym samym momencie padl strzal. Jason cofnal sie, lecz tuz przedtem zobaczyl sylwetke biegnacego po dachu czlowieka. Dach byl bardzo stromy, a ze wlasnie zaczal padac deszcz, snajper niebezpiecznie slizgal sie po dachowkach. To dobrze; byl zbyt zajety, zeby strzelac.
Bourne natychmiast stwierdzil, ze zelowki jego nowych butow sa do niczego. Zdjal buty, rzucil za parapet i na czworakach wszedl na dach. Trzydziesci metrow nizej, na dnie przepastnej otchlani, w swietle starych latarni lsnil placyk przed kosciolem. Przytrzymujac sie palcami i stopami, Jason powoli sunal za snajperem. Nie wiedziec czemu podejrzewal, ze sciga Chana, ale jakim cudem Chan moglby przyjechac do Budapesztu przed nim i dlaczego mialby strzelac do Vadasa, a nie do niego?
Podniosl glowe – tamten zmierzal do poludniowej wiezy – i przyspieszyl, zeby go nie zgubic. Dachowki byly bardzo stare i zmurszale. Jedna z nich pekla na pol, wyslizgujac mu sie z reki, i przez chwile balansowal niebezpiecznie w prawo i w lewo. Odzyskal rownowage i odrzucil dachowke na bok. Roztrzaskala sie na plaskim dachu kaplicy trzy metry nizej.
Staral sie planowac naprzod. Wiedzial, ze bedzie mu grozic powazne niebezpieczenstwo, gdy snajper dotrze do wiezy, bo jesli nie zdazy zejsc z dachu, tamten zdejmie go jednym strzalem. Padalo coraz mocniej. Rece zeslizgiwaly sie z dachowek, oczy zalewala woda. Wieza majaczyla pietnascie metrow dalej.
Pokonal juz trzy czwarte drogi, gdy wtem uslyszal brzek metalu o kamien. Momentalnie rozplaszczyl sie na dachu. Kula swisnela mu tuz kolo ucha i roztrzaskala dachowke, o ktora opieral sie prawym kolanem. Zaczal zsuwac sie w dol, prosto na dach kaplicy.
Odruchowo rozluznil miesnie, spadl na prawe ramie i zwiniety w klebek, przetoczyl sie po dachu, rozpraszajac energie uderzenia. Wstal i calym cialem przywarl do okna witrazowego, schodzac z linii strzalu.
Zadarl glowe. Poludniowa wieza byla niedaleko. Kilkadziesiat krokow w prawo strzelala w niebo druga, nieco