nizsza od tamtej. Miala waskie, typowo sredniowieczne okna bez szyb. Nie tracac ani chwili, przecisnal sie przez najblizsze, wszedl na dach i stanal przed kamiennym parapetem prowadzacym do poludniowej wiezy.
Musial dostac sie na druga strone i nie wiedzial, czy snajper go zauwazy. Zauwazy czy nie? Wzial gleboki oddech i wbiegl na parapet. Dostrzegl jakis ruch w mroku, kilkanascie metrow dalej i w chwili gdy huknal strzal, upadl na prawe ramie, przetoczyl sie, wstal i glowa naprzod dal nura w otwarte okno wiezy.
Drugi strzal, trzeci – posypaly sie kamienne odpryski. Bourne wpadl na krete schody i popedzil na gore. Znow uslyszal metaliczny szczek – snajperowi skonczyla sie amunicja. Biegl, pokonywal po trzy stopnie naraz, zeby wykorzystac te chwilowa przewage. Nagle uslyszal kolejny szczek i zobaczyl staczajaca sie po schodach luske. Ugial nogi w kolanach, jeszcze mocniej pochylil glowe. Strzaly nie padly, co zwiekszylo jego szanse.
Ale szanse to za malo – musial miec pewnosc. Podniosl latarke, pstryknal wlacznikiem i natychmiast dostrzegl niewyrazny cien na schodach, cien, ktory momentalnie skoczyl w bok. Zgasil latarke i przyspieszyl kroku, zeby tamten nie zdazyl go namierzyc.
Byli prawie na samym szczycie wiezy, osiemdziesiat metrow nad ziemia. Snajper nie mial dokad uciec. Zeby wydostac sie z pulapki, musial go zabic. Bedzie zdesperowany, wiec nieostrozny i niebezpieczny. Bourne musi to wykorzystac.
Schody konczyly sie kilkadziesiat stopni wyzej okraglym podestem pod arkadami, w ktorych hulal deszcz i wiatr. Wiedzial, ze jesli pojdzie dalej, zasypie go grad kul. Ale tu tez nie mogl zostac. Polozyl latarke kilka stopni wyzej, ustawil ja pod katem, przywarl do schodow, opuscil glowe i maksymalnie wyciagnawszy reke, pstryknal wlacznikiem.
Ogluszajacy huk, grad kul, dudniace echo. Zerwal sie na rowne nogi i popedzil na gore, ryzykownie zakladajac, ze desperat oproznil caly magazynek.
Wypadl z klebow kamiennego pylu, uderzyl go w brzuch i razem runeli na sciane. Snajper zadal mu cios w krzyz i Jason upadl na kolana, opuszczajac glowe i odslaniajac kark – cel az nazbyt kuszacy – lecz gdy tamten wzial zamach, Bourne zrobil unik, chwycil go za reke i wykorzystujac impet napastnika, mocno szarpnal. Zabojca upadl, ale tuz przedtem Jason zdazyl zadac mu cios w nerki.
Snajper blyskawicznie wyprostowal nogi, zahaczyl kostkami o jego kostki, gwaltownie rzucil w prawo i gdy Bourne upadl na plecy, runal na niego jak kafar. Mocowali sie w migotliwym swietle latarki i klebach pylu. Zabojca mial szczupla, pociagla twarz, jasne wlosy i jasne oczy. Jason zdebial. Caly czas myslal, ze to Chan.
Nie chcial go zabic; chcial zadac mu kilka pytan. Chcial – musial! – sie dowiedziec, kim ten czlowiek jest, kto go naslal i dlaczego chce zabic Vadasa. Ale zabojca walczyl z desperacja stracenca. Zadal mu potezny cios w prawe ramie, ktore momentalnie zwiotczalo, i zanim Bourne zdazyl zmienic pozycje, rzucil sie do ataku. Jeden cios, drugi, trzeci – cisniety sila uderzenia Jason wpadl miedzy filary kamiennego luku i oparl sie plecami o balustrade. Tamten zrobil krok do przodu. W dloni sciskal nienabity pistolet.
Probujac zapomniec o bolacym ramieniu, Bourne potrzasnal glowa. Zabojca stal tuz przed nim, juz bral zamach – w slabym swietle latarni lsnila ciezka rekojesc. Mial mine mordercy, odsloniete jak zwierze zeby. Zamach byl krotki i plytki, lecz silny i nie ulegalo watpliwosci, ze pistolet ma roztrzaskac Jasonowi czaszke. Teraz! W ostatniej chwili Bourne odsunal sie na bok i pociagniety sila rozpedu snajper przelecial przez barierke.
Bourne odruchowo siegnal w dol i chwycil go za reke, lecz mokra od deszczu skora byla sliska jak mydlo i palce Jasona nie wytrzymaly. Snajper krzyknal przerazliwie i runal w osiemdziesieciometrowa przepasc.
Rozdzial 14
Przybyl do Budapesztu poznym wieczorem. Zlapal taksowke, pojechal do hotelu Dunabius Grand i zameldowal sie jako Heng Raffarin, reporter paryskiego 'Le Monde'. Pod tym nazwiskiem przekroczyl granice, lecz mial tez przy sobie dokumenty inspektora Interpolu, ktore kupil, podobne jak tamte.
– Przylecialem z Paryza na wywiad z panem Conklinem – powiedzial. – Jestem strasznie spozniony. Moglby mu pan przekazac, ze wreszcie jestem? Obaj mamy bardzo napiety plan dnia.
Zgodnie z przewidywaniami, recepcjonista odruchowo zerknal przez ramie na przegrodki na korespondencje oznaczone zlotymi numerami pokojow.
– Pana Conklina w tej chwili nie ma. Chce pan zostawic wiadomosc?
– Chyba nie mam wyboru. Coz, zaczniemy jutro z samego rana. – Udal, ze cos pisze, zakleil koperte i podal ja recepcjoniscie. Biorac klucz, katem oka zobaczyl, jak ten wklada ja do przegrodki z napisem: APARTAMENT 3. O to mu wlasnie chodzilo. Wsiadl do windy. Mial pokoj na przedostatnim pietrze, bezposrednio pod apartamentami.
Umyl sie, z malej torby wyjal narzedzia i wszedl schodami pietro wyzej. Dlugo stal w korytarzu, nasluchujac i przyzwyczajajac sie do odglosow hotelu. Znieruchomial jak kamienny posag i czekal na cos, co powiedzialoby mu, czy isc dalej, czy sie wycofac, na jakis dzwiek, wibracje, podszept zmyslow.
Ale nie uslyszal i nie wyczul nic, wiec ostroznie ruszyl przed siebie, nieustannie wypatrujac w korytarzu czegos, co mogloby mu zagrozic, upewniajac sie, ze przynajmniej chwilowo jest bezpieczny. W koncu stanal przed blyszczacymi drzwiami z tekowego drewna. Apartament numer trzy. Wyjal wytrych i chwile pozniej drzwi byly otwarte.
Ponownie zamarl, wdychajac zapach pokoju. Instynkt mowil mu, ze nikogo w nim nie ma. Mimo to bal sie zasadzki. Chwiejac sie lekko z niewyspania i wzbierajacych w nim emocji, rozejrzal sie wokolo, lecz oprocz otwartej paczki na lozku nic nie wskazywalo na to, ze ktos tu mieszka. A samo lozko? Zaslane, nikt w nim nie spal. Gdzie Bourne? Dokad poszedl?
Wszedl do lazienki i zapalil swiatlo. Plastikowy grzebien, pasta w tubce, szczoteczka do zebow, buteleczka plynu do plukania ust, hotelowe mydlo, szampon i krem do rak. Odkrecil tubke, wycisnal do umywalki troche pasty i zmyl ja woda. Wyjal z kieszeni spinacz do papieru i male srebrzyste pudelko. W pudeleczku byly dwie kapsulki powleczone szybko rozpuszczajaca sie zelatyna, jedna czarna, druga biala.
– Po jednej serduszko ci pika, po drugiej przestaje; pigulki tatusia na wszystkie chorob rodzaje… – zanucil, wyjmujac z pudelka biala kapsulke.
Juz mial wlozyc ja do otworu tubki i wepchnac glebiej spinaczem, gdy nagle cos go powstrzymalo. Odliczyl do dziesieciu, zakrecil tubke i polozyl ja na umywalce dokladnie tak, jak lezala.
Stal przez chwile skonsternowany, patrzac na kapsulki, ktore sam przygotowal w oczekiwaniu na lot do Budapesztu. Wtedy nie mial zadnych watpliwosci: czarna, napelniona jadem kraita, miala Bourne'a sparalizowac, nie pozbawiajac go swiadomosci. Bourne wiedzial o planach Spalki wiecej niz Chan – musial, przeciez dotarl az do kwatery Spalki w Budapeszcie. Dlatego Chan chcial, zeby przed smiercia wszystko wyspiewal. Przynajmniej tak to sobie wtedy wyobrazal.
Ale nie mogl juz dluzej zaprzeczac, ze w jego umysle, od dawna trawionym zadza zemsty, zalegly sie rowniez inne mysli. Zalegly sie i chociaz probowal je odpedzic, uporczywie wracaly. Ba! im gwaltowniej je odpedzal, tym gwaltowniej atakowaly.
Czul sie jak ostatni glupiec: stal w pokoju swojego wroga i nie mogl zrealizowac planu, ktory tak starannie opracowal. Zamiast dzialac, caly czas mial przed oczami wyraz jego twarzy w chwili, gdy pokazal mu posazek Buddy na zlotym lancuszku. Dotknal go i teraz: jego gladkosc i nie- ' zwykly ksztalt jak zawsze przyniosly mu ukojenie i poczucie bezpieczenstwa. Co sie z nim dzieje?
Mruknal gniewnie i ruszyl do drzwi. Na korytarzu wyjal telefon i wybral numer. Dwa sygnaly i glos:
– Tak? – Ethan Hearn.
– No i jak tam? – rzucil Chan.
– Nawet mi sie podoba.
– A nie mowilem?
– Skad dzwonisz?
– Stad, z Budapesztu.
– Coz za niespodzianka! Myslalem, ze jestes w Afryce.
– Nie, odrzucilem zlecenie. – Chan byl juz w holu; szedl do glownych drzwi. – Wlasciwie to na jakis czas sie wycofalem.
– Musialo cie tu przygnac cos waznego.
– Twoj szef. Masz cos dla mnie?