przewraca na takie
– A niech sie przewraca. Niech mnie nawet w nocy jego duch nachodzi! Ja zdania nie zmienie. Bo jesli slubu nie bedzie,
– Prawda – mruknal niechetnie Bieniasz. – Ale nie chce jej przymuszac. Lepiej czekac, niz potem narzekac. Tedy poczekajmy jeszcze, obaczymy, co sie stanie...
– Panowie bracia – rzekla zdecydowanym glosem Konstancja – slucham was tutaj i zaprawde powiadam: bodaj was pioruny rozdarly! Bodaj wam haremu u Tatarow pilnowac, a nie szlachta byc. Zaprawde Smoliwas ma racje! Wy juz chlopi, zwykle chamy z wioski, a nie herbowi bracia! O czym wy w ogole mowicie?! Czekac, nie czekac. Dac, nie dac... Azaliz odbierze nam Smoliwas role czy nie... Gdzie, do stu piorunow, wasza fantazja szlachecka?! Gdzie honor i klejnot rodowy? A moze juz je Zydowi w karczmie za piwo ostawiliscie? A moze podpiwek, a nie krew macie w zylach? Ja wam jedno radze: zajedzmy Smoliwasa! Porwijmy psiego syna z chalupy, wydusmy od niego skrypty dluzne, papiery w ogien rzucmy, a jego samego psami poszczujmy i batogami po zadzie schlastajmy! Za to, ze smial cham podniesc reke na mnie! Kto sie zglasza? Kto na kon zaraz wsiadzie i za mna na Smoliwasa ruszy?!
– Ja! – zerwal sie z miejsca Samuel. Lecz zaraz po tym jego brat Abraham porwal go za leb, ulapil za kolnierz u zupana i usadzil na miejscu jak dorodny tur byka.
– Siedz – wycharczal Abraham. – I przed starszych nie wystepuj!
Konstancja potoczyla wzrokiem po obecnych, przygryzla wargi.
– A zatem nikt nie chce mi pomoc, mosci rodzino? Nikt nie stanie w obronie mej cnoty? Dobrze... Tegom sie spodziewala! Badzcie zdrowi! Sama to zalatwie!
Odwrocila sie i ruszyla do drzwi.
– Stoj! – krzyknal Kolodrub. – Dokad idziesz, szalona niewiasto!
– Zrobic wam dylacje w sprawie o dlug u Smoliwasa – odrzekla, patrzac mu prosto w oczy. – Zaprawde powiadam, ze po tym, co tu uslyszalam, Smoliwas wezmie ode mnie taki basarunek, iz recze wam, ze dylacja potrwa nie tylko do Kwietnej Niedzieli, ale i do Zielonych Swiatek. Daje slowo, ze cham bedzie gnil na wyrze i gryzl poduszke przez pol roku!
– Poczekaj! – zakrzyknal Berynda. – Nie rob glupstw, dziewczyno...
Za pozno. Konstancja wskoczyla do sieni, trzasnela drzwiami, podparla je brzozowym kolkiem, a potem chwycila luk i sajdak ze strzalami. Szybko zbiegla z ganku na podworze, roztracajac kury i kaczki, pomknela ku stajni. Przed otwartymi wrotami stal woloszynek Beryndy uwiazany na kantarze do drewnianego slupka. Po konskim grzbiecie przeciagal zas zgrzeblem gruby kozak Szawilla, ktory nucil pod nosem jakas ruska melodie.
Z Szawilla byla zas zwiazana historia niemajaca nic wspolnego z zasciankiem. Kozak nie byl poddanym Dwernickich, lecz ich sluga. Trafil zas, a wlasciwie ukrywal sie tutaj od wiosny, obawiajac sie, jak sam powiadal, zemsty moznych panow Ostrogskich. Za co zas mieliby sie pomscic na biednym, starym Zaporozcu kniaziowie z dalekiego Wolynia, tego Szawilla nie chcial rzec nawet pod przysiega. Siedzial jednak na zascianku cicho jak mysz pod miotla i chociaz sluzba u Dwernickich nie napelnila jego chudego trzosa zlotem, mial jednak nieborak te satysfakcje, ze nigdy nie chadzal glodny. I to mu, zdaje sie, wystarczylo. Konstancja lubila go wielce, a z facecji i anegdot, ktore opowiadal, zaczynala powoli sie domyslac, jakie przyczyny sklonily go do porzucenia sluzby w Ostrogu.
Teraz wszakze nie byl czas i pora na pogawedki. Konstancja przystapila do Szawilly, a on sklonil sie, zdejmujac z podgolonego lba wilcza kapuze.
– Szawilla – rozkazala Konstancja – gotuj sie.
– Za pozwoleniem, moscia panno – odrzekl rezolutny Zaporozec – jam, jak kazdy kozak, zawsze gotowy. Starczy, ze hajdawery opuszcze, i juz moge przystepowac do owej rzeczy. Mam je opuscic? Tutaj? A moze na sianko pojdziemy?!
– Stulze pysk, szelmo! Gotuj sie do drogi, nie do lazni!
– Rzeknijcie jeno, gdzie mamy jechac. Na wojne? Na chadzke? Do zamtuza?!
– Okulbacz konia i nie gadaj tyle, bo czasu szkoda! Sam wez podjezdka, pojedziesz ze mna jako asysta.
– Sluzba, moscia panno!
– I przynies mi szable dziadusia! Migiem!
– Szable jego mosci pana Dwernickiego? – Kozak wybaluszyl oczy. – To jednak na zajazd wacpanna jedziesz?
– Ruszaj, bo czasu szkoda!
– W rzeczy samej czas ucieka – rzekl, nie przestajac sie usmiechac – dzisiaj wzdy trzeba chwytac kazda najkrotsza chwile jako nie przymierzajac wrobla albo kutasa w garsc. Znalem ja pewna znaczna pania, ktora kiedy tylko napotykala swego wiernego sluzke w dobra pore, bez obawy widoku i odkrycia, zaraz chwytala okazje, aby sie zadowolic z nim najrychlej i najspieszniej jak mogla. Powiem mosci pannie w sekrecie, ze glupie byly owe niegdysiejsze panie, ktore nazbyt chcac wytrwac w swoich milosciach i rozkoszach, zamykaly sie albo w alkierzach, albo w innych ukrytych miejscach. Dzisiaj szkoda czas trwonic, trzeba tedy w try miga laznie sprawiac – oblapic sie, zadlo wypuscic i zaraz cala rzecz zakonczyc, nim kto postronny zobaczy.
– Kulbacz konie! – syknela Konstancja, widzac, ze kozak znowu zaczyna snuc jedna ze swych facecji – rownie bezwstydnych co zywe widowiska i obrazy na uczcie u pana nieboszczyka kanclerza Zamoyskiego. Jesli Konstancja nie rumienila sie, sluchajac rozlicznych opowiesci o milosnych podbojach Szawilly, to po pierwsze dlatego, iz byla biedna szlachcianka, a zyjac na biednym folwarczku, oswoila sie z naturalna koleja pewnych rzeczy. Po drugie zas zasob facecji kozaka zdawal sie nie miec konca i juz po kilku miesiacach jego opowiesci nie wzruszylyby nawet nowicjuszki bedacej swiezo po obluczynach w klasztorze, a co dopiero panny chadzajacej w meskich strojach i wychowywanej od dziecka razem ze starszymi bracmi.
Szawilla poslusznie podreptal do stajni. Wyprowadzil Werchatego, narzucil nan czaprak, sparciala kulbake, trezel z munsztukiem zdobiony postrzepionymi forgami i kutasami, z ktorych czesc odpadla ze trzy lata temu. Zakrzatnal sie wokol podjezdka, dobyl ze skrytki i przyniosl Konstancji stara batorowke w czarnej pochwie. Panna przyczepila rapcie do paska, skoczyla na siodlo, a potem zwrocila konia ku bramie.
– Alt!
Ruszyli skokiem przez zascianek, przemkneli przez brame, a na rozstajach, zaraz za krzyzem, skrecili na trakt w prawo, na Ternke i Wilkowyje.
– Moscia panno! – zakrzyknal coraz bardziej zdumiony Szawilla. – A dokad to jedziemy?
– Do Hoczwi, Szawilla. Do karczmy. A tam...
Wstrzymala konia i przechylila sie do ucha kozaka, a potem cos wyszeptala.
Szawilla zbladl. I przezegnal sie po prawoslawnemu.
* * *
Dwerniki, zda sie, od zawsze lezaly nieopodal ustrikow Wetlynki i Solanki. A przynajmniej od kiedy ponad dwa wieki temu na zamku w Sobieniu osiadl Piotr Kmita zwany Lunakiem, mozny pan z rycerskiego rodu. On tchnal nowe zycie w gorskie ostepy, ktorymi do tej pory przemykali sie zboje i Tatarzy, dzicy osacznicy i borowi ludzie, upiory, biesy oraz wilkolaki. Piotr Kmita rabal odwieczne bory, wydzieral lasom, magurom i dolinom miejsca pod zamki i miasteczka, zakladal wioski na surowym korzeniu i woloskim prawie, sprowadzal osadnikow z Multan, Rusi, z dalekiego Mazowsza i Podlasia. Wyrabywal trakty, stawial wiatraki, wytyczal brody i przejscia, podbijal zbojeckie gniazda, zajmowal zdziczale uroczyska. I koniec koncow rod Kmitow zdobyl pol Bieszczadow, dzielac sie nadsanskimi legami i lasami jedynie z Balami z Hoczwi. I tak poczynajac od Sobienia, mieli Kmitowie Lisko, liczne wsie nad Sanem, az po Rownie, Czarna i polozona na krancu gor Tarnawe. Lecz gorskie werchowyny i dolina Sanu nie byly bezpiecznym miejscem. Przez dzikie ostepy przechodzily z Wegier do Korony gromady beskidnikow i tolhajow, Tatarzy, Turcy, Wegrzy i Wolosi, aby grabic i palic. Wiec dla obrony granic sciagali Kmitowie w dalekie gory zastepy drobnego rycerstwa i osadzali ich na dzikiej ziemi na lennym prawie. I wlasnie w taki sposob powstaly Dwerniki, gdy Kmita – dziedzic Liska – zalozyl na pograniczu swych wlosci, na uroczysku w widlach rzek, rycerska osade, dajac ziemie na prawie lennym dwom ubogim przybyszom z litewskiego Podlasia – Iwo i Matiaszowi, ktorzy wzieli swoje nowe miano od nazwy uroczyska Dwernik. Przybysze sluzyli wiernie Kmitom, dopoki ich rod trwal w tych odleglych gorach na poludniowej granicy Korony. Chadzali na wojny krzyzackie, gdzie pod Chojnicami polegl z mieczem w reku Iwo, a synowie zasiedli po nim na polowie wioski; cudem przetrwali wyprawe bukowinska za Jana Olbrachta i ostatnie wojny z Krzyzakiem, najazd Moldawian i Wolochow oraz przeslawna bitwe pod Obertynem. A kiedy zmarl ostatni z Kmitow, Piotr, marszalek wielki koronny, gdy wlosci znamienitego rodu przeszly w obce rece, rozszarpane przez Herburtow, Tarnawskich i Stadnickich, potomkowie braci przestali byc lennikami moznego rodu. Kiedy zas minely czasy Krolestwa Polskiego, a w Lublinie ogloszono przeslawna unie narodu polskiego oraz litewskiego i nastala epoka Rzeczypospolitej, Dwerniccy stali sie zwykla szlachta. Chodaczkowa i zasciankowa, bo od czasow Iwa i Matiasza coraz to nowe pokolenia dzielily miedzy siebie skape splachetki pol w dolinie Wetlynki i Solanki i rozrywaly je jak postaw sukna na coraz mniejsze sztuki. Ziemia byla tu o wiele lepsza niz w okolicznych wioskach, jednak podzielona na splachetki i zagony, z ktorych ledwie mozna sie bylo utrzymac. Przymierajac glodem na przednowkach, ratowali sie zatem Dwerniccy sluzba wojskowa i do konca panowania krola Stefana niewiele bywalo wojen, zwad czy bitew, w ktorych nie uslugiwaliby Rzeczypospolitej szabelkami. Chadzali jeszcze na Orsze i Smolensk pod przeslawnym Konstantym Ostrogskim, a potem pod Starodubem scinali hardych moskiewskich jencow, ktorzy rozsierdzili pana hetmana Jana Amora Tarnowskiego. Bili sie w Inflantach i w wojnie kokoszej. Az wreszcie nadeszly wielkie boje rownie wielkiego krola Stefana, ktory jak Herostrates w kolebce zdusil leb moskiewskiej hydrze, wydzierajac Iwanowi Tchorzliwemu Polock, Wielkie Luki, sciskajac Pskow w zelaznych cegach oblezenia. Z wojny tej przywiezli Dwerniccy znaczne lupy, ale tez rany i blizny na lbie starego Hermolausa.
A potem, gdy nastal pokoj, a panom Dwernickim ciasno bylo na malenkim zascianku, Anno Domini 1583 umyslili isc na wojne na Wegry, gdzie cesarz niemiecki wojowal z Turkami. Na wezwanie Rakuskie stawil sie caly zascianek – kto tylko mogl uniesc szable i rusznice, kto tylko byl sie w stanie utrzymac w kulbace, ten poszedl bic pohancow, a w Dwernikach zostaly tylko niewiasty, starcy i dzieci. Pozostal ranny Hermolaus, pociagnal jednak na wyprawe jego syn, ojciec Konstancji, Beryndy i Kolodruba – Prandota Dwernicki, razem z mlodszym bratem Andrzejem.
I taki wlasnie byl poczatek klopotow zascianka.
Z panow braci, ktorzy wyruszyli na wojne, nie wrocil nikt! Przepadli jak kamien rzucony w Sine Wiry na Wetlynie. Myslano zrazu, ze dostali sie w niewole Turkow albo Tatarow, ale lata mijaly, a w Dwernikach nie pojawil sie zaden poslaniec, nikt, kto by przeszedl na te strone Bieszczadu z wiescia, iz zyja albo ze okup jest do zaplacenia. Na prozno szukal ich Hermolaus, poszukiwal nawet Piotr Bal, podkomorzy sanocki, uproszony przez wdowy i synow zaginionych; dowiadywali sie o nich kupcy i Ormianie, a nawet mozni Korniaktowie ze Lwowa. Lecz nikt nie znalazl ani sladu Dwernickich! Domniemywano pozniej, iz musieli wszyscy zginac ze szczetem, ze byc moze wpadli w zasadzke sabatow lub dzikich Wolochow, ktorzy wybili ich do nogi, tak iz nikt zywy nie uszedl, aby zdac swiadectwo o tym, co sie stalo.
I to byl koniec spokojnych dni zascianka. Dwerniccy, idac na wyprawe, narobili dlugow, ktorych nie mial kto splacac. Pola i gumna niszczaly bez nadzoru, zony i malenkie dziatki biedowaly w chalupach i dworkach, w piecach wyl zimny wicher, a w komorach czail sie glod. Zagony zarosly mlodym lasem, przepadly wczesniejsze lupy. Pasy perskie i tureckie, zdobione kulbaki, czapraki i forgi, trzesienia i pierscienie poszly do Zydow i Ormian w zastaw za dlugi, zastawiono tureckie opony, jedwabie i adamaszki ze scian dworkow. Nedza i niedostatek wyzieraly pospolu z kazdego zakamarka. Dopiero po kilku latach, gdy wyrosli i zmeznieli synowie tych, co