chwili Szawilla cial go z tylu szabla. Ostrze kozackiej ordynki swisnelo cienko, blysnelo w swietle swiec jak zmija i od jednego zlozenia rozcielo chlopski leb. Pod kmieciem ugiely sie nogi. Zwalil sie na kolana, rozkladajac rece, a Szawilla poprawil cieciem w krzyz. Cham padl na podloge jak dab, zarobil jeszcze kopniaka podkutym butem.

Konstancja przetoczyla sie na bok, zesliznela ze stolu w ostatnim momencie, a ostrze szabli Popiela rozrabalo zalane winem, polewka i kapusta deski o cal od miejsca, gdzie przed chwila byla jej glowa. Panna obrocila sie zwinnie jak kotka, chwycila lewa reka uzbrojona prawice szlachetki, a potem z rozmachem kopnela go w sama rzyc, dokladnie w to miejsce, w ktorym na zlaczeniu nogawic hajdawerow znajdowaly sie kosztownosci znacznie cenniejsze nizli trzy strusie piora w herbowych klejnotach Popielow.

– Jezu Chry..! – zawyl szlachcic, wypuszczajac szable lapiac sie za zywot. – Panien... – jeknal, gdy poprawila po raz drugi, puscila go i zamierzyla sie szabla.

– Trrrrrrastia tebe...! – warknal Szawilla i z zamachu cial Popiela w leb, bark i obojczyk; poslal szlachetke na podloge, tuz obok smierdzacego chlopa w kozuchu. Pan i cham legli obok siebie wbrew konstytucjom i instrukcjom, zrownani stanem przez zakrwawiona kozacka ordynke, przypominajac tym samym o czasach, w ktorych, jak pisal pan Kochanowski, „ani gardzil pan kmiotka swojego osoba”.

Przedostatni z ludzi Smoliwasa – Denko, mlynarz z Polany, ktory mial chyba najwiecej rozumu z kompanow wlodarza, a moze tez po prostu byl najmniej pijany, wyprysnal spod stolu jak gonczy polski i rzucil sie szczupakiem do drzwi. Nie zdazyl uczynic i dwoch krokow, gdy Szawilla podcial mu nogi, walnal rekojescia szabli w kudlaty leb, poprawil kopnieciem w bok, uderzyl plazem w potylice. Denko zwalil sie z nog, przeszorowal po nieoheblowanych deskach i tak juz pozostal w kaluzy krwi, rozlanej strawy i potluczonych skorup.

Szawilla i Konstancja odwrocili glowy w strone najciemniejszego kata alkierza, gdzie miedzy gliniana gruba a malutkim okienkiem przycupnal zakrwawiony, porabany Smoliwas, lypiacy oczyma jak niedzwiedz osaczony w ostepie. Konstancja zrobila pierwszy krok, powloczac ranna noga. Kozak postepowal tuz za nia, a z jego zakrwawionej szabli skapywaly na pobojowisko czerwone kropelki posoki.

Smoliwas dobrze wiedzial, ze kto jak kto, ale Konstancja Dwernicka nie bedzie miala dla niego litosci. Z drugiej strony panna ciekawa byla, czy w tej decydujacej krotochwili ow cham zdobedzie sie na jakis wzniosly gest – na przyklad bedzie walczyl w obronie moze nawet nie tyle honoru, co nietykalnosci swojego porabanego lba.

Nie zdobyl sie.

– Panienko Przenajswietsza, Boza Rodzicielko! – zaskomlal Smoliwas, widzac idaca ku niemu panne, ktora jako zywo przypominala rozwscieczona Amazonke z dawnej Sarmacji, po czym zlozyl rece do modlitwy i padl na kolana. – Swiety Janie z Dukli, patronie slepych i zblakanych, ratujze mnie! Wszak ja wota dawal, u twego grobu, u ojcow... we Lwowie... Litosci, zmilowania, pani wielmozna! – zawyl, konstatujac, ze swiety Jan jakos wcale nie spieszy mu na ratunek. Widzac zas, ze jego blagania nie wywarly takze zadnego wrazenia na Konstancji, Smoliwas z przyrodzonego chlopskiego sprytu postanowil zmienic front. – Panie kozaku – zalkal rozpaczliwie w strone Szawilly – tys jest Bog w Trojcy Swietej jedyny! Tys jest Jezus Chrystus we wlasnej osobie! Daruj i nie pozwol mnie skrzy... Ja zaplace! Za...

Pierwszy kopniak Konstancji przerwal te blagania w pol slowa. Smoliwas dostal w sam srodek wzdetego zywota, zakrztusil sie, zgial wpol. I desperacko zaczal pelznac ku drzwiom.

– Ty chamie z Chamowa! – wycedzila Konstancja. – Ty ogierze z tatarskiego haremu! Ty strachu na wrony! Ty eunuchu od tureckiej milosci! Ty chlopski synu, idyjoto! Ty grubianinie i prostaku! Chciales szlachcianke pojac, herbowa panne?! Smiales nam grozic w Dwernikach, reke na nasz rod podnosic! Oto masz teraz basarunek!

Kopnela go w leb, potem przywalila mu po krzyzu, rabnela plazem w ucho, tlukla klinga po grzbiecie. Kozak sekundowal jej dzielnie, zziajany i spocony, bil trzonkiem od czekana znalezionego przy stole, dopoki nie zlamal go wpol, potem tlukl rekojescia szabli, piescia, okladal plazem.

Smoliwas zakrztusil sie, zawyl, lecz trzeba mu przyznac, ze juz nie krzyczal. Charczal i jeczal po kazdym ciosie, jednak uparcie pelzl do przodu, ku drzwiom do alkierza, pozostawiajac za soba smugi krwi. A kiedy Dwernicka z rozmachem kopnela go podkutym butem prosto w gebe, Smoliwas zawarczal jak wilk, wyplul kilka zebow, a potem zamarl skulony.

– Za...bije was – wymamrotal. – O torbie i kiiiiju ppppuszcze... ppppo wsze cza...aaa...sy... Diabel wam... bedzie...

– Sam wracaj do pluga! – warknela Konstancja, a potem z calej sily przylozyla mu plazem szabli w potylice. Natenczas pod Smoliwasem ugiely sie nogi, rece rozjechaly na rozne strony. Padl jak niezywy na podloge, uderzyl lbem o sprochniale deski i tak juz pozostal.

Szawilla bez namyslu chwycil Konstancje za reke, nie dajac zadac kolejnego ciosu. Przez chwile szamotali sie w milczeniu.

– Opamietaj sie, moscia panno dobrodziejko! – zalkal kozak. – Gardlowa sprawa nam grozi! Nie zabijaj go, bo skonczymy w wiezy!

Konstancja zamarla, otarla krew plynaca z czola, a wlasciwie rozmazala ja po obitej, posiniaczonej twarzy.

– Szawilla, ja... Jezu Chryste... Co my...

– Uchodzmy stad! – syknal. – Uchodzmy, zanim sie w zamku dowiedza. Zyd pewnie po pacholkow poslal; albo po panow Balow. W konie! Jak nas in recenti zlapia, to na miejscu podgola!

Poslusznie ruszyla ku drzwiom, a potem jeknela, chwycila sie za prawa noge; bylaby upadla, ale kozak podtrzymal ja w ostatniej chwili. Wspierajac dziedziczke pod ramie, wyszedl do sieni. Rzucil jeszcze ostatnie spojrzenie na pobojowisko w alkierzu, a potem naciagnal glebiej na oczy kapuze. I pomodlil sie do swietego Spasitiela, bo dopiero teraz dotarlo do niego, jak straszna burde urzadzili w zydowskiej karczmie.

Szymszyl czekal na nich przy wierzchowcach. Nie krzyczal, nie ciskal sie, nie zloscil i nie biadal. Jednak gdy spojrzal na Konstancje, zrobil taki ruch, jakby chcial przezegnac sie po katolicku.

– Je... To jest o Jahwe wszechmocny – jeknal karczmarz. – Zywiscie, panienko?

– On tak – wyszeptala Konstancja. – Ale ja nie... Wody!

Kozak z trudem podprowadzil ja do studni. Zaczerpnal cale wiadro wody, postawil przed nia. Konstancja zrazu chciala sie obmyc, ale gdy tylko pochylila sie nad cebrem, osunela sie, zmoczyla cala glowe w wiadrze razem z wlosami i bezwladnie zwalila na ziemie. Szawilla i Zyd przyskoczyli do niej, potrzasneli, ocucili.

– Ja zahaz! – krzyknal Zyd. – Po cyhulika! Po bhata! Po dhyjakwie, po szahpie...

– Nie! – jeknela Konstancja. – Nie mamy czasu! Ale zrob... cos dla mnie.

– Co tylko hozkazesz, moscia panno!

– Przynies mi... zwierciadlo.

Zyd zalamal rece, jednak zakrzatnal sie szybko i spelnil zyczenie panny. Przyniosl male lusterko, a Szawilla przyswiecil Konstancji latarnia.

– Widywalem ja rozne niewiasty – rzekl ostroznie kozak, jakby uprzedzajac Konstancje, ze to, co ujrzy w zwierciadelku, z pewnoscia jej sie nie spodoba. – Grube, chude, a czasem i takie, ktore na skorze byly wielce skazone i prazkowane jako marmur albo wyrobione jako mozaika, cetkowane jako mlode sarniczki, swierzbowate, dotkniete wysypka luskowata albo strupiaste i tak popsowane, ze widok ten zgola nie byl ucieszny. Slyszalem takoz o jednej wielkiej pannie, ktora byla tak obrosla futrem, kosmata na piersi, zywocie, ramionach i wzdluz krzyzow, jak dziki. Widywalem i takie niewiasty, ktore tak byly kosciste i zebrowate, ze legajac na nich, czulem, jakobym sypial z druciana pulapka na myszy... Ale takie pamiatki z boju jak na licu waszmosc panny widze pierwszy raz w zyciu.

Dwernicka zerknela w swoje odbicie, a potem zbladla, jeknela i rozplakala sie. Wygladala jak topielica... Gorzej! Jak obozowa murwa, przez ktorej loze przeszla w ciagu jednej nocy cala choragiew piechoty wegierskiej. I to taka dobrze okryta rota hetmanska. Konstancja przypominala tatarska branke, ktora wloczono za koniem przez pol Rusi Czerwonej, albo miawke, na ktorej uzywalo w gorskim wykrocie ze dwudziestow biesow i czadow. Nos miala na szczescie niezlamany, ale zakrwawiony, wargi spuchniete i rozbite, prawe oko podsiniale i bolesnie opuchniete. Dla odmiany zeby z lewej strony ruszaly sie nieco, a na policzku wykwitl ciemnobrunatny slad po uderzeniu. Jej warkocze rozplataly sie w czasie walki, mokre wlosy upstrzone strupami krwi oblepialy poranione czolo i ramiona, na ktorych pozostaly tylko strzepy zupana i koszuli. Szlachcianka byla mokra, zlana zimnym potem, winem i miodem. Kazdy oddech sprawial jej bol, a krew z rany na nodze wypelnila prawie cala nogawke buta.

– Szawilla! – jeknela i wypuscila lusterko z rak. – Jak ja... Jak ja... wygladam... O Boze!

A potem zemdlala.

Rozdzial III

Kaduk

Pokladziny karlow ? Zlowrozbne nowiny, czyli powrot diabla ? Krwawy jarmark na Podgorzu ? Replika Trojeckiego ? Kaduk ? Przygody Zegarta i Dyby ? Niespodziewane wyzwolenie ? Dydynski w Lancucie ? Wiara lepsza niz talary ? Lament pohanskiego niewolnika

W sali rycerskiej na zamku w Lancucie trwala weselna biesiada. Bylo juz po drugim podaniu, wiec panowie bracia zasiadajacy przy ustawionych w podkowe stolach poczynili wieksze spustoszenie wsrod potraw nizli glodne wilki wpuszczone do owczarni. Z cieleciny z limonami, kaplonow, kaczek i pawi przystrojonych upierzeniem, z bobrowych ogonow z fasola, chrap losia i niedzwiedzich lap, ze zloconych pasztetow uformowanych w postacie lwow, lampartow i strusi pozostaly juz tylko smakowite wspomnienia, misy pelne ogryzionych kosci lub puste polmiski. Wegrzyn, alikant, rywul, lipiec, anzo, burdo i zlota gdanska wodka laly sie strumieniami do czasz, pucharow, nautilusow i kustykow, z ktorych blisko bylo juz do spragnionych ust, pijackich geb i przepascistych gardzieli panow braci. Wznoszono huczne toasty, tluczono wielkie szklenice o podgolone szlacheckie lby; cierpliwa sluzba donosila biesiadujacym coraz to nowe puchary. I wynosila tych, co zalegli pod nogami biesiadnikow.

Jednak nie wszyscy goscie zabawiali sie pelnymi kuflami i pieczonymi kuropatwami, kaplonami, udzcami jelenia, kwasna baranina tudziez ozorami i kielbasami warzonymi z brunatna jucha. Nie wszyscy poswiecali uwage zawartosci zlotych polmiskow, na ktorych dnie odkryc mozna bylo Krzywasn z zacwieczonym srebrnym krzyzem – polski herb Sreniawa, starszy niz niejedno miasto w Ziemi Przemyskiej. Na srodku sali stalo bowiem wielkie loze z baldachimem, na ktorym baraszkowala na puchowych poduszkach para rownie dziwaczna, co smieszna: karlik z karliczka. Dzisiejszej nocy pan lancucki wydawal wesele slugi – karla, a ledwie przed dwoma kwaterami zakonczyly sie pokladziny. Loze wprawdzie mialo zaslony zakrywajace choc czesciowo mloda pare, byly jednak tak przejrzyste i ponacinane od dolu, ze bez trudu mozna bylo dostrzec, jak swiezo poslubieni malzonkowie wypelniaja swoje obowiazki. Co dzialo sie miedzy nimi w temacie ars atnandi albo, mowiac po polsku – lazni, smiech przeszkadza pisac. Tak wiec i goscie smieli sie, patrzac, jak karlik dosiada swoja zone, a pijacy dopingowali go, krzyczac i spelniajac kolejne kielichy.

W sali zgromadzili sie najznamienitsi wywolancy i swawolnicy Ziemi Przemyskiej i Sanockiej. Byli wsrod nich panowie Rosinscy z Telesnicy Oszwarowej – stary rebajlo Jerzy z geba porabana i poznaczona bliznami jak pergamin, na ktorym szable i czekany zapisaly historie najwiekszych szlacheckich wasni, odpowiedzi i zajazdow w Sanockiem. Tuz obok zasiadali jego synowie, podobni do mlodych zbikow – Stanislaw, Piotr i najmlodszy Jan, wslawieni niedawnym zabojstwem pana

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату