pomarli w dalekich stronach, wioska stanela na nogi. Lecz do dawnej swietnosci Dwerniki nie powrocily juz nigdy. A potomkowie panow braci, ktorzy niegdys krzesali iskry podkowami, pedzac po Sanoku, Lisku czy Rzeszowie, dzis zginali karki za plugiem i brona, chadzali w lnie i samodziale, czapkujac przed byle Smoliwasem, bo mial kabze nabita srebrnym groszem.
Takie wlasnie niewesole mysli krazyly w glowie Konstancji, kiedy wraz z Szawilla jechala przez Ternke i Terpiczow do Hoczwi. Zbladly i rozmyly sie dopiero wowczas, gdy mineli Wisielnik, gdzie na szubienicach kiwalo sie kilku smetnych beskidnikow, czekajac, az miejscowe kruki i wrony racza dokonczyc zalobnej stypy. Wywietrzaly ze szczetem, gdy Szawilla wskazal szlachciance Grodzisko – wyniosla gore w widlach blekitnego Sanu i niewielkiej rzeczki. A pozniej zjechali w dol, miedzy skaly, przebyli Hoczewke rozlewajaca szeroko wody na kamiennym brodzie, szemrzaca wsrod kamiennych berehow i scian. A kiedy zmruzyli oslepione zachodzacym sloncem oczy, ujrzeli w dolinie dach zboru, czyli dawniejszego kosciola Swietej Anny, cerkiewke, karczme kazimierzowska, zamek i niskie chlopskie chyze rozsypane wzdluz legu, pogrodzone oplotkami i parkanami. To byla Hoczew.
Jechali tam, gdzie wznosil sie niewysoki kamienny zamek z czterema obronnymi basztami. To bylo stare gniazdo rodowe Balow, swiezo odbudowane po pozarze, jaki wybuchl w fortecy jakies dziesiec lat temu. Pozar sprawil piorun, co oczywiscie natychmiast uznane zostalo za zly znak i palec bozy wymierzony w odszczepiencow i heretykow. Zdarzenie to natychmiast dalo pole do popisu miejscowym gawedziarzom. Powiadali oni, iz nieszczescie bylo kara boza za bezbozne i bluzniercze czyny Matiasza Bala, zawzietego kalwinisty, ktory miejscowy kosciol przerobil na zbor, powyrzucal z niego obrazy i krzyze, a w miejsce ksiedza sprowadzil ministra Boryszowskiego – apostate i gorliwego partyzanta kalwinskiej wiary. Bal zas byl nie tylko kalwinem, ale i potepionym, gdyz biskup przemyski rzucil byl swego czasu na niego anateme. Ale jak powiadano, biskup Dziaduski rzucilby klatwe na kazdego poza swoja wlasna matka. Jej zas nie ekskomunikowalby z Kosciola tylko dlatego, iz w Rzeczypospolitej nie znalazlby sie nikt, kto by zaplacil za cierpienie starej wdowy.
To byly dawne czasy, gdyz Matiasz Bal, tak ciezki dla chlopow i mieszczan, od lat przeszlo trzydziestu spoczywal w pokoju pod kamienna plyta w zborze, czekajac na dzien Sadu Ostatecznego. Nie brakowalo w Hoczwi jednak i takich frantow, ktorzy za kielich gorzalki prawili, ze grob jest pusty, a oni sami na wlasne oczy widzieli, jak diabel porwal heretyka prosto do piekla. Ma sie rozumiec, iz opowiesc ta zmieniala sie z biegiem czasu ubarwiana coraz to nowszymi szczegolami. Powiadano tedy, ze Matiasza uniosl zywcem do piekla bies, ktory nabil go na rozpalone widly. A w Rzeczypospolitej czartowskiej pan Bal chadzal z jezykiem przebitym rozzarzonymi cwiekami – pokutujac za bluznierstwa przeciwko Ojcu Swietemu i Przenajswietszej Panience. Nie braklo i takich szelmow, ktorzy na odpustach i jarmarkach w Lisku, Baligrodzie oraz Ciasnej zbierali datki na drewno pod kociol pana Matiasza. Czynili to, dopoki nie dowiedzial sie o wszystkim pan Piotr Bal, podkomorzy sanocki, i nie kazal wychlostac kilku hultajow dla dobrego przykladu, a paru innym obic kijami piety. Od tej pory datkow juz nie zbierano, a jesli nawet, to po cichu i zdecydowanie nie w dobrach spadkobiercow pana Matiasza.
Konstancja od razu skierowala sie ku karczmie kazimierzowskiej, zbudowanej przed wiekami w miejscu, gdzie wegierski trakt krzyzowal sie z goscincem z Terpiczowa i Rajskiego. I tutaj po raz kolejny tego dnia Fortuna pokazala jej swe laskawe oblicze. Przy zajezdzie – wielkim domu z przestronna, przejazdowa sienia, dwoma alkierzami i stanem z tylu – stala okuta zelazem kolasa zaprzezona w znajomego sekiela. Serce Konstancji zabilo mocniej. Smoliwas byl w srodku; tak jak sie domyslala, zatrzymal sie po drodze do Saniny, aby zalac smutki u Moszka Szymszyla trzymajacego w Hoczwi wyszynk gorzalki, piwa i malmazji.
– Szawilla, za mna! – zakomenderowala, gdy tylko zsiedli z koni. Szlachcianka pierwsza wkroczyla do sieni, a potem od razu skierowala sie na lewo, do glownej izby karczmy. Otworzyla drzwi i wpadla do dusznego wnetrza jak rozwscieczona Furia. Pojawienie sie oreznej panny bylo tak nagle, ze siedzacy przy najblizszym stole kmiecie az podskoczyli. Pierwszy wypuscil ze zgrabialych rak gliniany kufel pelen bilgorajskiego piwa, drugi zakrztusil sie i rozkaszlal, a trzeci przezegnal naboznie, wybaluszajac wodniste slepia, jak gdyby zobaczyl Stuposiana figlujacego z naga Sianka i na dokladke dopomagajacego mu w tej ceremonii dusiolka. Panna Dwernicka zas wytezyla wzrok, szukajac postaci gorszej od wszystkich dusiolkow Beskidu razem wzietych – wlodarza Smoliwasa. Dziwne, ale nie bylo go wsrod chlopow. Czyzby mozny cham zhardzial tak bardzo, ze gardzil kompania plebejuszy?
– Szymszyl! Chodzcie tutaj!
Wezwany Zyd wybiegl pospiesznie zza szynkwasu, otarl rece o wyplowialy, pokryty plamami chalat, sklonil sie przed szlachcianka. Jednak mine mial wielce zafrasowana.
– Ja witac, ja witac i sluzyc pani dziedziczka. Czym chata bogata!
– Posluchaj, Szymszyl, jestli u ciebie Smoliwas, wlodarz z Saniny?
– A jakzeby go mialo nie byc, jasnie wielmozna pani. Po poludniu przyjechal. I jak pic zaczal, to jeszcze nie skonczyl. A mnie sie cos widzi, ze nie tak phedko przestanie, bo go zal thapi. Wiec jak to zwykle u Polakow, zamiast khew puszczac, co moj bhat Szmul dobzie pothafi, tak on miod i wino w gebe leje.
– Masz pewnosc, ze to melancholija, Szymszyl, a nie zlosc na Dwernickich?
– Aj waj, ja to wiem, ze melankolija, bo on mnie dzisiaj tylko za bhode szahpal. A zeby zlosc w nim byla, to ja cos czuje, ze by sie na mojej bhodzie nie skonczylo, tylko bym w gebe dostal. A tak on tylko mysli, ze jego bhoda lepsza od zydowskiej, aj waj.
– Gdzie jest?
– W alkierzu dla slachty. On tam siedzi i tziech przyjacieli jego. Ale panienka chyba nie chce tam isc?!
– Nie chce, ale musze.
– To ja panience nie hadze. Bo on zle slowa mowil na ichmoscianke. Jako nie przymierzajac beskidnik po gorzalce.
– A ja, Szymszyl, mam do ciebie prosbe.
– Slucham, slucham, jasnie pani dziedziczko.
– Sprowadz tu swojego brata, zanim nie bedzie za pozno!
– Aj waj, co tez panna powiada? Ja tu awantuhe czuje. Panna sie na to nie pohywaj, z dobhego sehca hadze...
– Dzieki za rade. Szawilla, za mna!
Konstancja wyskoczyla do sieni, porwala za szable, a potem stanela w bojowej postawie przed drzwiami prowadzacymi do alkierza. Szymszyl nie klamal; Smoliwas byl tam na pewno, gdyz nawet przez drzwi slyszala jego gniewny i rozwscieczony glos.
– Mowia do mnie w Dwernikach „ty chamie”, a i oni sami chlopi! – tokowal Smoliwas glosem przerywanym przez pijacka czkawke. – Taka to slachta, co na dwoch zagonach siedzi, czterech chalupach i trzech kapuscianych glabach. Zupan to jeden maja na chyze, a jak do okazowania przyjdzie, to go sobie musza pozyczac! Odmowili mi dziewki, kpy, psie syny, a co bym za nia posagu mial?! Wianuszek grzybow z lasu na Bieszczadzie!
– Waszmosci zdrowie, panie bracie!
– Do gardel naszych, stawac za waszmoscia bedziemy!
– A ja moja szable waszmosci na uslugi oddaje, panie Smoliwas. Powiadam ci, wezmiem szturmem zascianek i szaraczkom krwie upuscim, panie slachcic!
– Panne na powrozie przyprowadzim!
– Jako ladacznice mosci panu oddamy!
– A nie zechce po dobroci, tedy ja gwaltem wezmiesz!
– Uuuuu, ha, ha, ha – zahuczal znowu Smoliwas. – Ale zes koncept powiedzial. No pierwsze, to jak mozna kurwe zgwalcic?! He, he, he... Nie bojcie sie, spokornieje Kostusia, kiedy ja lejcami krzyne poglaskam. Nie chciala mnie po dobroci – pojdzie po niewoli. Nie chciala zona moja byc, tedy jako malpa bekarty w chlewie mi rodzic bedzie! A jak mi sie znudzi...
Dwernicka otworzyla drzwi kopniakiem z takim zamachem, ze zelazny skobel pekl na pol. Kiedy panna wpadla do srodka z rozwianymi warkoczami i szabla w reku, biesiadnicy zamarli, jak gdyby zobaczyli upiora. Jeszcze chwile wczesniej ci sami towarzysze wlodarza, ktorzy deklarowali sie jego najlepszymi przyjaciolmi, teraz rzucili sie na boki, a najtchorzliwszy z nich, Denko, mlynarz z Polany, schowal kudlaty leb pod stol.
Smoliwas rozejrzal sie po izbie, szukajac szabli. Ale Konstancja wskoczyla na stol jak szarzujaca Amazonka, stracajac panwie, kielichy, kufle i czarki z winem. Jednym ruchem ciela wrecz, znad glowy, prosto w leb wlodarza! Smoliwas wrzasnal, w ostatniej chwili zaslonil sie ramieniem, zaryczal, gdy dostal ciecie pod lokiec i krew trysnela na jego strojny zupan, a kiedy oberwal w posiwialy leb, zawyl jeszcze glosniej – jak wol wleczony pod noz przez czeladnikow rzeznika.
Konstancja wpadla w prawdziwa furie. Stojac na stole, ciela, rabala, rozdajac ciosy na prawo i lewo. Smoliwas wywrocil sie w tyl razem z lawa, jego kompani zas byli tak pijani, ze pomysleli o obronie dopiero wowczas, gdy szabla Dwernickiej wytoczyla z nich co najmniej kwarte krwi. Pierwszy porwal za czekan gruby chlop podstrzyzony na donice, zasiadajacy po prawicy Smoliwasa, kniaz albo wojt z Uhercow. Zaraz po nim opamietal sie maly, zgolocialy szlachetka, pan Popiel, ktory wieszal sie u rekawa Smoliwasa jak rzep u psiego ogona, majac nadzieje na darmowy poczestunek. Gdy prawe ucho podgolila mu szabla Konstancji, kiedy oberwal w bark i po boku, zlapal z krzykiem za szable i ruszyl do ataku przez zwaly glinianych naczyn, wywroconych mis z bigosem hultajskim, stosow kosci i zalanych winem chlebow...
Pijany Smoliwas wyplatal w koncu nogi spod przewroconej lawy, zerwal sie z wrzaskiem, porabany, krwawiacy, a potem rzucil z golymi rekami na Konstancje.
– Kurwo ty! – zaryczal. – Przechodko francowata! Naroznico konska pyta wyjebana! Besiu szankrowatej kurewnicy! Zabije!
Popiel pierwszy cial szabla. Konstancja nie zdazyla zaslonic sie ostrzem, dostala z boku, nad cholewa buta, w dolna czesc lydki; upadla na prawe kolano... I nim zdolala sie zastawic przed kolejnym cieciem, Smoliwas uderzyl ja na odlew w twarz z takim impetem, ze dziewczyna przetoczyla sie na bok. Bylaby spadla ze stolu, lecz w tej samej chwili chwycil ja trzeci z kompanow Smoliwasa – ow rosly kniaz z Uhercow, przyodziany w szube roztaczajaca smrodliwa won starego kozucha. Chlop zdlawil jej szyje, a potem z furia uderzyl glowa szlachcianki o krawedz stolu. Konstancja jeknela, iskry zablysly jej przed oczyma, ale nie wypuscila szabli. Kniaz podniosl ja raz jeszcze, rzucil plecami na stol, pozbawiajac tchu w piersiach; uczynil to zas z takim impetem, ze Denko, ktory pod tymze stolem trzasl sie ze strachu, skulil sie i przypadl do podlogi. Wnet z boku przyskoczyl Smoliwas, rozdarl zupan pod szyja dziewczyny, spryskujac ja przy tym krwia, winem i slodkimi kroplami miodu. Wowczas rece kniazia rozluznily uscisk, powedrowaly nizej, ku piersiom Konstancji. Smoliwas wrzasnal tryumfujaco, myslac, ze wlasnie ostatecznie i nieodwolalnie usidlil swa zdobycz.
Mylil sie rownie wielce co Kozak, ktory zlapal za leb przyslowiowego Tatarzyna. Konstancja wyzwolona z rak chama, ktory z jej szyi przeniosl zainteresowanie na draznieta, poderwala glowe, a jej zeby zacisnely sie z calej sily na barku Smoliwasa, wbily gleboko jak kly wilczycy i zwarly prawie do konca.
Smoliwas zawyl, rzucil sie wstecz, ale nie byl w stanie wyrwac sie z klow diablicy. Krzyczac, skamlac, drac sie tak glosno, ze pewnie i w Lisku bylo go slychac, uderzyl Konstancje w skron prawa reka, chwycil za gardlo i szarpnal rozpaczliwie. Jednak Dwernicka wgryzla sie wen jak upiorzyca, trzymala jak charcica schwytanego krogulca, drac material zupana, zwierajac szczeki najsilniej jak tylko mogla. Popiel przyskoczyl blizej, szarpnal Smoliwasa w tyl, tylko przysparzajac mu dodatkowych cierpien, a kniaz w kozuchu znalazl najprostsze rozwiazanie, bo z calej sily walnal Konstancje w zywot. Szlachcianka jeknela, rozwarla szczeki, uwalniajac ramie swego wroga z uscisku. Wlodarz zaryczal z calych sil, chwycil za rane na barku. Krew trysnela szeroka struga na zupan, stol i popekane deski podlogi.
– Zabilaaa mnie! – zawyl Smoliwas. – Zabila, kurwa!
Jego kompan w smierdzacym kozuchu wzniosl piesc do okrutnego ciosu, ktory byc moze zakonczylby zywot Konstancji na zalanym winem stole, lecz w tejze samej