– Gdzie on jest?

– Kazalem go sprowadzic na kruzganki. Czeka na was, panie. Moze wyjdzcie do niego. Po co gosci trwozyc?

Stadnicki wstal od stolu, skinal reka najblizszym biesiadnikom, a potem spiesznie ruszyl do wyjscia. Zegart poprowadzil go przez portal na galerie obiegajaca dokola dziedziniec lancuckiego zamku.

Ramult czekal oparty o kolumne, ranny i pokrwawiony. Starosta przyskoczyl do niego, chwycil za zupan na piersiach, poderwal w gore.

– Mosci Ramult, do stu piorunow! Co sie dzieje?

– Jestesmy pobici – zaskomlal brygant. – Ledwie zywy uszedlem.

– Twoi kompani?

– Dwoch dycha. Reszta juz w kosciele. W trumnach...

– Bakszysz?

– Przepadl!

Stadnicki puscil zakrwawiony zupan swego slugi. Ramult bezwladnie osunal sie na ziemie. Wezwany zamkowy cyrulik co tchu rozerwal mu zupan na boku, przylozyl chleba zagniecionego z pajeczyna, pokiwal glowa nad rana.

– Kto wam to zrobil?! – wydyszal starosta. – Opalinski? Stary Ligeza? Korniakt? Ilu ich bylo?

– Byl... je...den... – wyszlochal Ramult. – Sam jeden. Mnich... Albo patnik... Pielgrzym.

– Jeden diabel katolik dal rade szesciu zbrojnym?! – Stadnicki az wybaluszyl oczy ze zdziwienia. – Jak to mozliwe?

– Jegomosc, jegomosc... To byl ten sam, co pobil Wilczyce. W Przeworsku, w klasztorze Ojcow Bernardynow... – Ramult spazmatycznie lapal powietrze.

Pan lancucki spojrzal na Zegarta. A ten na staroste.

– On byl straszny... – zalkal brygant. – Straszny... Bilismy go, porabalismy na dzwonka, a on... Zyl dalej, pobil nas, Sieheniowi ucial glowe. A mi... mi darowal zycie, jak przekaze waszej mosci slowo od niego.

– Jakie slowo? Mow!

– Pomnij... pomnij Agre, panie starosto! – wydyszal jednym tchem ranny swawolnik.

Stadnicki nie rzekl nic. Jego oblicze pozostalo jak wyciosane z kamienia, ktory kazal lupac w Chmielniku i Bledowej – dobrach swego wroga, starosty lezajskiego.

– Zabrac go! – warknal. – Opatrzec i obmyc. Jutro pogadamy.

Czeladnicy poslusznie podniesli rannego. Starosta zygwulski oparl rece na drewnianej belce, zapatrzyl sie w dal. Byl chmurny, caly jego dobry nastroj z biesiady ulotnil sie jak dym. Teraz nie przypominal wcale pana Jowialskiego, ale zamyslonego, podstepnego czarta.

Zegart sklonil sie i chcial wycofac tylem.

– Zostan!

Sluga zamarl. I sklonil sie ponownie.

– On wrocil – mruknal Stadnicki. – Diabel sprzed lat. Potepieniec z piekla rodem. On zyje! – wycharczal. – Jak? Jakim cudem. Po tylu latach?

Zaufany pacholek byl cichy i nieodgadniony.

– Jak myslisz, co on zamierza?

– A co wasza milosc zrobilby na jego miejscu?

– To, co mi zaproponujesz – mruknal Stadnicki. – Zegartusiu moj kochany, ruszze lepetyna, bo kaze zdjac ci ja z karku i przyozdobic Przemyska Brame.

– Opatrznosc boska czuwa nad nami – przemowil sluga – bo wlasnie nasz wlodarz z Saniny doniosl mi o kaduku, ktory dotyczy osob dobrze wiadomych waszej mosci. Jesli wasza milosc prosi mnie o rade, tedy zaczalbym wlasnie od tej sprawy. Wiem, ze od dawna chciales zrobic porzadek z ta mala szlachta. Teraz zas kaduk daje nam dodatkowa sposobnosc, aby nie tylko uporzadkowac sprawe tej wioszczyny, ale takze pozbawic czarta sprzymierzencow.

– Kaduk?! To ci dopiero nowina. No tak, w rzeczy samej, skad u nich moglyby byc autentyki... Dobrze sie sklada, Zegart! Bog jest po naszej stronie. Dam ci ludzi, bron, konie i prochy. Jedz tam i zrob wszystko, co potrzeba, ale szybko i sprawnie, bo ostatnie zwady w Przeworsku i Jotrylowie kaza mi domniemywac, ze zamiast doborowego towarzystwa sluza mi zwykli gamonie i moczygeby, ktorzy co krok potykaja sie na wlasnych rapciach. Nie ma dnia, aby nie wrocili z guzami na lbie.

– Czy mam wniesc protestacje do sadow? Nagane szlachectwa? Jak z Korniaktami?

– To tez. Ale najpierw dokonaj intromisji, rumacji i banicji za jednym razem.

– Bez wyroku?

Stadnicki rozesmial sie chrapliwie. I wszystko stalo sie jasne jak slonce.

* * *

Zanim dotarli do bram miejskich Dynowa, musieli zwolnic i wlec sie noga za noga w slonecznym skwarze i chmurze pylu wznieconej przez konskie kopyta. Nic nie pomagalo rozganianie pospolstwa, przeklenstwa, grozby i polajanki. Traktem wiodacym do miasta walily tlumy chlopow i plebsu, zastawialy go szlacheckie kolasy i skarbne wozy, telegi i wyladowane furgony, konie, wielblady, stada wolow, koz i owiec.

Dydynscy uganiajacy sie przez caly dzien za sprawami pana starosty zygwulskiego zapomnieli, ze dzis byl przeciez piatek, dzien Mateusza Ewangelisty, jak rachowali chlopi i ksieza, czyli wedle szlacheckiej rachuby czasu 21 septembris. A jak swiat swiatem w kazdy przedostatni piatek wrzesnia w Dynowie odbywaly sie targi i jarmarki ogloszone przywilejem danym jeszcze od Wladyslawa Jagielly.

W miescie bylo ludno, gwarno i wesolo. Zegar na wiezy ratuszowej wybil godzine trzecia, zanim Dydynscy dostali sie wreszcie na rynek, gdzie wokol niskiego drewnianego ratusza, przy starych domach z podsieniami, rozstawiono kramy, lawy, jatki i wzorzyste namioty. Bylo tu nieco luzniej, bo tlumy gromadzily sie przede wszystkim wokol kupcow i przekupniow.

Aby wyliczyc wszystkich chlopow, szlachcicow, kupcow, plebeuszy, czeladnikow, kmieci i zagrodnikow, ktorzy zgromadzili sie w miasteczku, nie starczyloby i wolowej skory. Prosciej byloby podac, kogo nie bylo w ogromnym, barwnym tlumie oblegajacym stragany i namioty, tloczacym sie przy drzwiach sklepow i drewnianych lawach. A nie bylo zapewne samego Ojca Swietego tudziez Jego Krolewskiej Mosci Zygmunta i senatorow koronnych. A juz na pewno mozna bylo spotkac w tlumie diabla i kostuche, aniolow i swietych, ludzi wszelakich wyznan, profesji, stanow i kondycji. Jarmark na Rusi Czerwonej byl bowiem dziki, wesoly, swawolny jak ruskie wesele w karczmie, krzykliwy jak jaselka, pijany niby czeladz na miesopusty. W podsieniach starego ratusza staly baby przekupki z naczyniami, garnkami i rynkami, z malowanymi lyzkami, przetakami i skopcami. Tuz obok nich Zydzi handlujacy sola, rozlozywszy na lawach i kobiercach zolte solowki, z ktorych jedne byly prozne i bebechami napchane, a inne swiecily bialymi glowami, bo brzuchy mialy przez szachrajstwo wybrane – wabili chlopow i przechodniow, zachwalajac im sprawiedliwosc miary nad miare i doskonalosc warzonki. Dalej stali mlodzi chlopcy od Beskidu, o dlugich, jasnych wlosach spadajacych na ramiona osloniete brunatnymi gunkami, w malych okraglych kapeluszach, ukazujacy lezace na kobiercach stosy drewnianych fujarek, swistawek, kogutkow i konikow. Byli tu Werhowyncy, to jest Hyrniacy z Bieszczadu, w brazowych lajbikach i kurtakach. Niektorzy wyklocali sie z Zydami, ogladajac towary, inni zas sprzedawali sery, skory, welne, len i konopie. Byli Rusnacy, jak sami o sobie powiadali – Koroliwcy znad dalekiej Oslawy, z Komaczy i Jaslisk, ubrani we wzorzyste hunie i siraki. Byli Lachy i Rusini z Doliny i Pogorza, w siermiegach i zupanach, w wysokich czarnych butach, kolpakach, magierkach i czapach. Ktorzy choc uchylali unizenie czapki, widzac lada zagonowego szlachetke, to przeciez na widok chlopow z gor kroczyli dumnie i hardo niby szlachta, dajac znac jasno i wyraznie, ze tyle Werhowyncom do nich brakuje co prostemu parobkowi do pana starosty.

To jednak nie byli wszyscy, ani nawet drobna czesc zebranego na jarmarku pospolstwa. Tu i owdzie tloczyli sie kozacy – dworscy, grodowi i sluzebni, w zielonych i szarych zupanach, w burkach i giermakach, z dlugimi, opadajacymi w dol, nasmolowanymi wasiskami, z oseledcami zwieszajacymi sie spod futrzanych czap, niektorzy palacy fajki wielkie jak kominy w gorzelni. Kozacy i chlopi oblegali glownie szatry, namioty i budy na tylach ratusza, gdzie Zydzi i czerwoni na gebach karczmarze szynkowali piwo, miod i gorzalke. Tam tez przy beczkach z winem gromadzila sie szlachta, a obok wszelaka halastra napelniala powietrze trunkowymi wyziewami i gwarem, z ktorego czasem wyrywal sie brzek srebrnych groszy i ortow, przeklenstwo lub okrzyk, a niekiedy slychac bylo uderzenie dwu rak na zgode.

Tuz obok, jako nierozerwalni przyjaciele trunkow i gorzalkopijowie, rozlozyli swoje kramy szewcy z Rzeszowa i Przeworska, z trzewikami czerwonymi i czarnymi dla niewiast i dziewek. Dalej bakuniarze z Wegier sprzedawali tyton rozsypany na kilkunastu plachtach, ktory ciemnobrunatnymi, blyszczacymi liscmi spogladal na chlopow, a ten lepszy, krecony w drobniutkie sznureczki jak szafran, przeznaczony byl dla patrycjuszy i szlachty. Potem stali Ormianie z wegrzynem, Turcy rozkladajacy w namiotach przepyszne kobierce i dywany, wikliniarze z koszami, chlopi z woskiem i welna, kramarze i sukiennicy. A wokol nich krecil sie, wirowal, huczal tlum kupcow i ciekawskich, bab ze wsi, dziewek i klucznic, popadii i ekonomow oraz drobnej szlachty spod Sanoka i Bieszczadu. Nieopodal Ormian, obok niskich podcieni domostw na pierzejach rynku, staly drewniane budy, gdzie na stolach i poukladanych na poprzek deskach zydowcy tandeciarze i mozni kupcy z Krakowa i Bialej porozkladali welniane towary, postawy sukna, falendyszu, dymki, Slazacy prezentowali plotna, obrusy i wzorzyste tkaniny, Wegrzy blawaty, jedwabie i olejki. Dalej stali w dlugich szeregach przekupnie z bakaliami, korzeniami i owocami poludniowymi, cukiernicy z cukrami, arakami i gdanska gorzalka, zlotnicy z kielichami cerkiewnymi, pierscieniami, oprawami do szabel, polmiskami i paterami, czapnicy i kusnierze z kolpakami, magierkami, z bobrowymi czapkami dla ksiezy, a lisimi dla ekonomow, przekupnie z gronostajami, sobolami i baranicami. Tuz obok staly male kramiki z nicmi, iglami, guzami i wstazkami; a miedzy nimi ciagnely tlumy – sprzedajacy i kupujacy, targujacy i wyzywajacy, pijani i jeszcze trzezwi, weseli i zlorzeczacy, mieszczanie, chlopi i panowie bracia. Posrod gawiedzi i pospolstwa przeciskaly sie baby sprzedajace razy owsianego chleba, precle i bulki, Wegrzy we wzorzystych zupanach i futrzanych czapach, Liptacy z Mikulasza w czarnych, zatluszczonych koszulach. Chadzaly tam i kurwy dynowskie w dlugich sukniach na fortugalach, odslaniajac bezwstydnie nagie ramiona i kragle cycki wypchniete ku gorze mocno sznurowanym gorsetem, szukajace w tlumie mlodych szlachcicow lub dostatnio odzianych miejskich synkow, a zbywajace gniewnym uniesieniem glowy spojrzenia chlopow, pacholkow i czeladnikow. Za sprzedajnymi dziewkami szli Cyganie z niedzwiedziami na lancuchach, stapajacymi uciesznie na zadnich lapach, przygrywajacy piskliwymi glosami na piszczalkach, wybijajacy takt na malych bebenkach, Lipkowie w szyszakach turbanowych, z lukami i sajdakami, szukajacy miejsca, gdzie beda mogli napic sie gorzalki i wina ukryci pod lipa lub dachem przed wzrokiem Mahometa z nieba, pijani szkolarze, Zydzi i Grecy.

Pokrzykiwania furmanow i woznicow, odglosy pijackich nawolywan i awantur, krzykow i bojek mieszaly sie z glosem piszczalek i tureckich fletow, z dzwiekami basetli i skrzypkow dobiegajacych z karczmy w podziemiach ratusza, gdzie bawiono sie do upadlego i do ostatniego szelaga, jak gdyby juz jutro mial nastapic potop. Jarmark w Dynowie, to zbiorowisko ludow, narodow i postaci zaludniajacych miasta, dwory, zascianki i wioski Rusi Czerwonej, byl tak barwny, tak wciagajacy, ze spojrzawszy na kolorowe tlumy, mialbys chec roztopic sie w nim, pic, jesc i bawic sie, tancowac i targowac do wieczora i do samego rana, bez konca, do ostatniego tchu i szelaga w kalecie.

Nie bylo w tym zatem nic dziwnego, ze Dydynscy jechali przez rynek wolno, zwracajac uwage glownie ku budom z piwem, winem i gorzalka, ku mlodym ladacznicom i kramom prezentujacym aksamity, jedwabie i zlotoglowie, rycerskie pasy, diamentowe guzy, perly, turkusy i karbunkuly. Jacek nad Jackami myslal juz, ze

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату