w sumie do Lancuta nie musza wcale sie spieszyc, ze przeciez moga stawic sie u pana starosty dopiero na jutrzejszy ranek, zreszta – pal diabli – jesli nawet przyjada na sobote wieczor, to i tak Lancut nie dziewica i przeciez im nie ucieknie.
I wtedy jak grom z jasnego nieba padl pierwszy strzal.
Cisawy rumak, na ktorym jechal najmlodszy Lukasz Dydynski, stanal deba, zarzal glosno, a potem runal w bok, wprost na blawatny stragan, na deski, sciany. Stracil w bloto i piach bele aksamitu, postawy sukna, blawatu i falendyszu. Przywalil lewa noge szlachcica, uwiezil go pod przemoznym ciezarem.
Wystrzaly huknely znowu, a kule zaswistaly wokol braci, niosac smierc i zniszczenie. Stefan jeknal, padl w tyl, odrzucony na tylny lek kulbaki, zwalil sie z konia Moszczynski – czeladnik Mikolaja; zarzal i potknal sie ranny kon Przeclawa...
Jacek nad Jackami wytezyl wzrok – na kalenicach drewnianych domow, pomiedzy kominami i na dachach podcieni dostrzegl sylwetki ludzi z rusznicami!
To byla zasadzka!
Tlum wokol jatek, law i kramow zahuczal glosniej, przycichl na chwile... A potem powietrze rozdarly wrzaski, tupot stop, trzask pekajacego drewna, ochryple rzenie wierzchowcow, ryk wolow i wielbladow, pisk niewiast, placz dzieci. Czeladz, pospolstwo, kupcy i przekupnie, chlopi i szlachta rzucili sie w panice ku drewnianym sobotom i drzwiom do ratusza, drac sie wnieboglosy, tratujac budy i stragany, obalajac beczki i deski, wdeptujac w bloto kosze, materie, lyzki, tlukac garnki, wywracajac beczki. Wnet waskie przejscia miedzy straganami zapchaly sie ze szczetem, pospolstwo poczelo sie bic, tratowac, walczyc o miejsce lokciami i kulakami...
Jacek rzucil okiem na polnocna pierzeje rynku i od razu wiedzial, ze nie przebija sie na Denowiec ani na Denowskie Przedmiescie; utkna tu miedzy kramami i budami, posrod stosow beczek z winem i kiszona kapusta a wielkimi postawami sukna, pomiedzy straganami z garnkami i kotlami.
– Z koni! – ryknal do braci. – Bo nas tu wszystkich wybija! Pod ratusz! Za konmi sie kryc!
Sam pierwszy zeskoczyl na ziemie. I wtedy zrozumial, ze popelnil blad.
Z kolas i wozow skarbnych nakrytych palubami, z bud, w ktorych sprzedawano debowe beczki i antalki, a takze z otwartych drzwi ratusza wypadli sabaci i hajducy, kozacy dworscy i czeladz, zbrojni w spisy, rohatyny, kiscienie i szable. I zanimbys zdazyl zgryzc orzech, jak burza wpadli na zaskoczonych Dydynskich.
– Na kon! – ryknal Przeclaw, wydawalo sie, ze tylko on jeden nie stracil glowy w tej sytuacji.
Jacek nad Jackami zastawil sie szabla, zbil ostrze mierzace w jego piers, sparowal pchniecie rohatyny niemal w ostatniej chwili. A potem poczul, jak zelazo rozcina mu bok, jak slizga sie po zebrach, a lewa strona przepysznego adamaszkowego zupana nasiaka tryskajaca z rany krwia. Wypuscil wodze konia, zaslonil sie mlyncem szabli, porwal lewa reka za pistolet i jednym szybkim ruchem wyrwal go z olstra. Wypalil w leb najblizszemu z napastnikow.
– Braciaaaa! – zawyl przywalony koniem Lukasz. – Ratujcieeeee!
Wrogowie juz biegli do niego, juz, juz dopadali z wsciekloscia. Pierwszy przyskoczyl don stary, wasaty hajduk z szabla wzniesiona do ciosu. Lukasz spojrzal w dol, na rekojesc wegierki unieruchomionej pod noga... Nie mogl wyszarpnac jej z pochwy.
Smierc zajrzala mu w oczy!
Olstra!
Strzal zabrzmial jak uderzenie gromu, kiedy Lukasz wypalil nadbiegajacemu wrogowi z pistoletu prosto w piersi. Hajduk zwalil sie nan, zbryzgal krwia. Jego kompani skoczyli na mlodzienca z dwoch stron; lecz w tejze samej chwili Mikolaj przesadzil konskie scierwo; wpadl przed Lukasza, zbil dwa ostrza, wlasna piers wystawiajac na ciosy.
– Jaceeeek! – rozdarl sie rozpaczliwie. – Nie strzymamy!
A potem jeden z hajdukow chlasnal go w leb z boku, drugi skoczyl ku niemu ze wzniesiona wegierka, cial wrecz, poprawil podstepna odpowiedzia. Mikolaj zbil szable, odepchnal przeciwnika poteznym kopnieciem, a potem oslonil brata przed ciosami dwoch kolejnych sabatow.
Odepchniety pacholek wrzasnal wsciekle i zaszarzowal na zajetego walka jak rozwscieczony buhaj, uderzyl glowa prosto w zywot Mikolaja. Najpotezniejszy z braci nie zdolal utrzymac sie na nogach, zatoczyl sie w tyl, potknal o niecke, a potem uderzyl plecami w drewniana sciane kramu, roztrzaskal ja na kawalki, wpadl na lawe z nicmi i iglami, zawalil ja pod swoim ciezarem. Wrog skoczyl nan z kindzalem w dloni, az zadudnily deski. Szlachcic poderwal sie pokryty nicmi i wstazkami; w ostatniej chwili chwycil reke dzierzaca mordercze ostrze, odsunal od swego gardla, wierzgnal, probujac zrzucic z siebie przeciwnika...
Huknely strzaly! Jeden, drugi, trzeci... To Przeclaw oraz Zygmunt porwali za pistolety i krocice. Pedzacy wprost na Jacka sabat potknal sie, padl z krwawa dziura w piersi, wypuscil rohatyne z reki, zwalil sie w bloto pokryte potluczonymi skorupami garnkow, rozsypanymi serwetami i obrusami, czerwone od rozlanego wina i krwi. Jacek nad Jackami umknal pod dach najblizszego kramu. Dostal w drugi bok, lekko, samym koncem piora szabli, zaslonil sie przed kolejnym ciosem. Napastnicy rabali go z wsciekloscia i krzykiem, jak drwale powalajacy w lesie stary dab. Ten z lewej jednym cieciem scial pal podtrzymujacy dach. Okryta plotnem plecionka trzasnela, pochylila sie, a potem zwalila na szlachcica. Lecz zanim to sie stalo, Jacek przewrocil kopnieciem koziol pod lada zastawiona garnkami i dwojakami, stoczyl gliniane misy prosto pod nogi drugiego z wrogow. A kiedy ten potknal sie, zatoczyl, Dydynski wyskoczyl ze zrujnowanego kramu, umknal spod szabli sabata, a potem sprawnie cial wroga w skron, rozwalajac mu czaszke. Hajduk wypuscil szable, padl w sam srodek straganu garncarza, tlukac z halasem reszte mis, do reszty rozwalajac stol i sciane jatki. Jacek nad Jackami uniknal ostrza jego kompana niemal w ostatniej chwili, przetoczyl sie przez bark, ladujac na kolanach; cial przebiegajacego obok pacholka w kolano; zanim tamten zdazyl krzyknac, obrocil szable w reku i chlasnal go z tylu, ponizej krzyza, w miejscu gdzie plecy traca swa szlachetna nazwe.
Zraniony hajduk potknal sie, wyrznal barkiem w drewniany wozek wyladowany antalkami piwa. Wozek potoczyl sie, spadl z podpor, przechylil... Z gluchym dudnieniem stoczyly sie na ziemie pekate stagwie i chlupocace antalki.
Jacek Dydynski poderwal sie na nogi, cial szabla, zastawil sie, oberwal w lewa reke, potem w bark. Pozniej widzial przed oczyma juz tylko oderwane obrazy, strzepy tego, co dzialo sie dokola, bo wydarzenia nastepowaly zbyt szybko po sobie, aby mogl poswiecic kazdemu z nich z osobna choc chwile uwagi.
Uratowal ich Przeclaw. Wszystkich, a przede wszystkim Lukasza. Poderwal konia do skoku, roztracil napastnikow, wpadl miedzy rozwalone beczki, szczatki straganow, cial szabla pierwszego hajduka w leb, drugiego zwalil ciosem rekojesci pistoletu, zatrzymal sie tuz przy bracie i chwycil go za reke.
– Trzymaj sie! – ryknal. – Wyciagne cie! Lap strzemie!
Lukasz zacisnal lewa reke w braterskiej prawicy, porwal za waskie strzemie przy kulbace Przeclawa, kiedy ten dal koniowi ostrog. Rumak zarzal, wyrwal do przodu, wyciagnal Lukasza spod konskiego scierwa, powlokl po polamanych deskach, wgniecionych w bloto serach, rozlanym mleku i serwatce.
A potem Mikolaj zrzucil z siebie hajduka, wykrecil mu reke za plecami, wydarl kindzal i gruchnal wroga rekojescia w leb. Szybko pochwycil przeciwnika za kark i pas na plecach, skulil sie, steknal, podniosl i...
Cisnal!
Bezwladne cialo spadlo na sabatow pedzacych w strone Przeclawa i gramolacego sie z kolan Lukasza niczym gorski glaz; zwalilo ich z nog, roztracilo. Dwaj zbrojni wpadli na szeroka lawe, przewrocili ja, zlamali wpol. W bloto polecialy jak grad rumiane chleby, precle, bulki, rogale i placki. A potem w wylom, ktory powstal w szeregu jatek, wskoczyli Zygmunt, ranny, ledwie trzymajacy sie w kulbace Stefan i ostatni pozostaly przy zyciu pacholek.
– Jaaaacek! – rozdarl sie Zygmunt. – Dymamy stad! Chodu!
Jacek nad Jackami zastawil sie szabla, porwal za uniesione ramie przeciwnika, okrecil go w mocarnych rekach, rozchlastal leb, zaslonil sie rannym wrogiem jak tarcza. Ktos strzelil do nich z bliska! Chybil... Stolnikowic bil na wszystkie strony, wychwytywal ciecia, zbijal sztychy, unikal pokrwawionych ostrzy.
I przebil sie do konia! Dwoch hajdukow szarpalo za wodze, a sploszony rumak stawal deba, bil przednimi kopytami w powietrzu, rzal i kwiczal ze strachu. Dydynski nie dziwil sie napastnikom. To byl wspanialy siwy polski wierzchowiec o labedziej szyi i zadzie piekniejszym niz tylek hurysy z tureckiego haremu. Kon wart byl wiecej niz parszywe zywoty hajdukow, nic wiec dziwnego, ze nie ustawali w wysilkach, aby poskromic go i schwytac.
Popelnili blad. Jacek spadl na nich od tylu, jednego popchnal prosto pod kopyta, drugiego cial w bark, poprawil sztychem w plecy; a potem chwycil wodze, dopadl przerazonego konia i jednym skokiem znalazl sie w kulbace. Rumak zarzal, a potem zakwiczal, gdy dostal ratyszczem od rohatyny w leb, cofnal sie, stanal deba. Zawadzil zadem o stragan kotlarza, zwalil plonace lampy i pochodnie na bele plotna i falendyszu, roztrzaskal sciany z deszczulek, wywalil palenisko z plonacymi weglami. Plomienie skoczyly w gore, szybko objely chrusciana plecionke, deski, postawy materialow, jatki, bele przedzy, lnu i konopi. Wystrzelily w gore, zahuczaly. Powialo goracem, swadem spalenizny, dymem i siarka.
– Uchodzimy! – ryknal Jacek nad Jackami. – Naprzod!
Uderzyl konia ostrogami i pomknal w kierunku braci, roztracajac przeciwnikow. Katem oka dostrzegl, jak Zygmunt wciaga rannego Lukasza na kulbake, jak Mikolaj wspina sie na grzbiet luzaka.
– Bij, zabij!
Pomkneli przez zdruzgotane kramy, rozwalone jatki, bele jedwabiu i bryty adamaszku, przeskoczyli nad szerokimi lawami kupieckimi, wdeptujac w bloto chleby, bryly masla, tlukac gliniane garnki, roztracajac uciekajacych przekupniow i pospolstwo. Poszli w skok tuz obok ratusza, a kiedy Jacek podniosl glowe, dostrzegl, jak z drzwi prowadzacych do ciemnego wnetrza budowli wypada tlum zbrojnej czeladzi. I wowczas przez jedno mgnienie oka dostrzegl znajome wasate oblicze czleka, ktorego spostponowali w karczmie w Tyczynie.
– Trojecki! – ryknal do braci. – To jego sprawka! Jednym szybkim ruchem wyrwal z olstra drugi pistolet, obrocil sie w kulbace i strzelil w drzwi ratusza.
Chybil. Diabelskim zmyslem Trojecki wyczul, co sie swieci, schylil glowe, zapadl miedzy swoich czeladnikow i pacholkow. Kula swisnela mu o pol cala od lba, zrzucila z glowy kolpak, wbila sie z trzaskiem w drewniane odrzwia wrot.
Uciekajacy dopadli do polnocnej pierzei rynku. Runeli w waska uliczke wiodaca do podmiejskiego Denowca, roztracajac mieszczan, tratujac czeladnikow, pospolstwo i niewiasty. Pogon byla tuz-tuz. Od strony rynku sypneli sie za nimi hajducy i sabaci, z tylu dobiegal lomot konskich kopyt.
A potem ranny kon Przeclawa zakwiczal dziko i padl na pysk jak razony gromem. Szlachcic zlecial przez leb, zwalil sie prosto w kaluze pelna gnoju i blota, zerwal sie brudny, cuchnacy, umorusany.
– Braciaaa! – zakrzyknal. – Pomocy!
Dydynscy nie doslyszeli. Pedzili ku Przeworskiej Bramie z dudnieniem kopyt, obalajac wszystko, co tylko napotkali na swej drodze. Przeclaw porwal za szable, zerknal w strone rynku. Zobaczyl konnych sabatow Trojeckiego wypadajacych spoza zrujnowanych straganow.
Przezegnal sie powoli.
A potem z loskotem kopyt, z pluskiem rozpryskiwanego blota w kaluze wpadl kon Jacka Dydynskiego.
– Lap strzemie! – ryknal. – Uchodzimy!
Przeclaw odrzucil szable, chwycil sie strzemienia, a Jacek ruszyl skokiem ku bramie. Przez chwile Przeclaw biegl obok konia, potem potknal sie w blocku, jego nogi sie rozjechaly. Zawyl, ale nie puscil zbawczego uchwytu, a rozpedzony kon powlokl go poprzez kaluze i piach, bloto i smieci, kupy konskiego i krowiego nawozu.
Przeclaw zwarl szczeki, przez chwile zdawalo mu sie, ze rozszalaly kon rozedrze go na pol albo ze lada chwila urwie sie strzemie. Ale nim to nastapilo, Jacek Dydynski porwal go za zupan na karku, poderwal w gore, wstrzymal rozszalalego wierzchowca. Przeclaw zlapal oparcie dla nog, podskoczyl, chwycil brata za pas i