dusnie wszystko unacy.

– Te, Dlugosz! – krzyknal szyper. – Chybajcie do pojazdow! Lapcie za drygawki, bo nas prad zniesie na szkuty!

Prom odbil juz od drewnianego pomostu, ruszyl wolno w poprzek Sanu. Przeprawa nie byla latwa. Z biegiem rzeki plynely z Liska i Hoczwi ogromne szkuty, ciezkie tratwy i dubasy wyladowane towarami. Widzac prom podazajacy w poprzek nurtu, musialy sprawnie manewrowac, wstrzymywac sie, a flisacy odpychali statek bosakami i zerdziami. Kleli przy tym na wszystkich swietych, diabla i Belzebuba, grozili sobie, krzyczeli, chlapali woda i wygrazali piesciami. Tymczasem stolnikowic przysluchiwal sie gadaninie Zydow.

– A wedle Icka Dydynia co uczynicie, rebe? – zapytal starozakonny, patrzac po stroju, pachciarz albo faktor z Sanoka lub Doliny. – Bo wiecie, rebe, ze on nie zyje jak pobozny Zyd. On nie robi, co trzeba, a przedwczoraj – sciszyl glos i pochylil sie do ucha rabina – nawet swiecy szabasowej nie zapalil w oknie.

Pozostali przewrocili oczyma.

– Ja nie wiedziec, co powiedziec – ozwal sie drugi. – Ja jestem prosty Zyd. Ale Icek Dydyn kompromituje nasza gmine. Bo kiedy on wzial w arende mlyny i wioske od pana Tarnawskiego, to on sie juz nie pisze Icek, ale pan Icek. To moze nawet on juz nie Zyd?! Moze on sobie Nalecz szlachecka na chalacie naszyje?

– Aj waj! – westchnal drugi z Zydow. – Aj waj!

– On nie przestrzega zadnej micwy – zagadal z drugiej strony stary Zyd w talesie i jarmulce, po czym potrzasnal paluchem tuz przed nosem kompana. – I z gojami w karczmie w szabas pije. I to jeszcze powiem, ze przez niego zbawiciel do nas nie przyjdzie!

– Poczekajcie, poczekajcie – uciszyl ich szybko ten, ktory wygladal na rabina. – Powolal mnie pan, cobym stal na strazy tego Domu Bozego. Tak i pojde do Icka i pomowie z nim. A jesli Bog mi bedzie sprzyjal, nawroce go na droge prawdy i cnoty. Wy zas modlcie sie, abym przyniosl wam dobra nowine.

Prom zblizyl sie juz do drugiego brzegu. Zarosla, wierzby i lipy pod Sobieniem rosly w oczach, a wraz z nimi dlugie szeregi czekajacych na zaladunek statkow. Flisacy poczeli klac i przerzucac sie wyzwiskami – z lewej strony, od polnocy, mijali wlasnie dwie niskie, przysadziste szkuty uwiazane do drewnianych bali wbitych w dno rzeki, aby nie porwal ich prad. Tymczasem z prawej, od poludnia, wyrosl nagle ciezki dubas zaladowany beczkami z potazem. Szybki nurt wezbranej rzeki spychal go wprost na prom. Oryle zaczeli krzyczec, miotac sie przy drygawkach i pojazdach. Ci z dubasa chwycili za bosaki i zerdzie. Zrazu zdawalo sie, ze po to, aby odepchnac statki od siebie. Zamiast jednak wspierac sie o drzewca, zaczepili bosakami o burte promu i sciagneli go na siebie.

– Stac, fajfusy! – zawyl szyper. – Ostawcie byka, chwieje czyszczone!

Bylo juz za pozno. Stateczki zderzyly sie z gluchym loskotem, prom zadygotal, zatrzasl sie, zanurzyl glebiej z jednej strony. Konie przywiazane do barierek zakwiczaly, poczely wierzgac, rzec. Niektorzy chlopi zwalili sie z nog, na deski polecialy antalki z piwem zaladowane na tamtym brzegu Sanu, poturlaly sie po pokladzie, zbijajac z nog pasazerow. Wezbrany San przycisnal prom do szkut, uwiezil z trzaskiem miedzy dubasem a dwoma wiekszymi statkami. Byk zatrzasl sie, zadygotal i stanal.

Huknely dwa wystrzaly. Chlopi i flisacy rzucili sie na poklad, szukajac schronienia miedzy beczkami i workami z owsem. Nie poruszyli sie tylko Zydzi i obaj szlachcice.

Z budy i szalasu wzniesionego na dziobie dubasa, spoza beczek i workow na pokladach szkut wypadli sabaci. Pedzili jak burza prosto na poklad promu, przeskakiwali nad burtami statkow, wpadali miedzy konie, ludzi, kryli sie za barierkami. Wszystkie lufy napastnikow skierowaly sie w strone Jacka i Gedeona!

– Zlozcie bron, waszmosciowie! – zakrzyknal znajomy glos. – Dwa tuziny rusznic w was mierzy. Bedziecie klopoty sprawiac, to na pokarm dla ryb pojdziecie! Nie tykaj szabli, bracie!

Zza stosu beczek wyskoczyl mlody, gladki szlachcic w krotkim zupanie do konnej jazdy, w zielonkawej bekieszy i przekrzywionym zawadiacko kolpaku. Wargi stolnikowica sciagnely sie, odslaniajac zeby. To byl Przeclaw. Brat. Zdrajca! W tej jednej chwili Jacek nad Jackami pozalowal, ze nie pozwolil Gedeonowi strzelic do Stadnickiego w grodzie. Gdyby teraz mogl cofnac sie do tamtej chwili, z przyjemnoscia wypalilby Diablu prosto miedzy oczy.

– Powiadali, ze nikt jeszcze na ziemi nie skonfundowal Dydynskiego! – zakrzyknal Przeclaw. – Tedy sobie pomyslalem, ze cie dopadne na wodzie, drogi bracie! Daliscie sie zlapac jak bojko na arkan! Oddawac szable! Szatmar, bierz ich w dyby!

Sabaci z dubasa skoczyli w strone Dydynskiego i Gedeona. Nie mieli daleko, jednak na ich drodze byli Zydzi. Starozakonni jak zwykle wykazali sie godnym podziwu uporem. Zamiast pasc na poklad i jak chlopi szukac schronienia pomiedzy workami, beczkami oraz wiklinowymi koszami, stali nieruchomo, wybaluszajac oczy na sabatow.

– Precz, parchy! – rozdarl sie Szatmar. – Na ziemie, laski prosic, judasze, zabojcy Chrystusowi!

Szybko zdzielil w leb plazem szabli najblizszego z Zydow, roztracil jego braci, rozdzielajac szczodrze kopniaki i przeklenstwa tak, by starczylo ich na kazda zydowska glowe. Sabaci skoczyli za nim.

A potem stala sie rzecz wrecz niewiarygodna. Uderzony Zyd skulil sie, rozerwal zapiecie kitla, ktory nosil na giermaku, wydobyl stamtad pistolet i strzelil – prosto w leb sabata! Huk wystrzalu porazil wszystkich jak uderzenie gromu. Szatmar zwalil sie bez slowa, rozlozywszy szeroko rece, gdy olowiana kula odwalila pol skroni z lukiem brwiowym od reszty jego czerepu.

W rekach Zydow zablysly ciezkie polhaki, garlacze i bandolety! Wypalili na obie strony – zmiatajac reszte Szatmarowych sabatow, posylajac na deski Wegrow mierzacych do nich z pokladow szkut. Na chwile dym spowil caly prom, tak iz nie bylo widac nic na odleglosc wyciagnietej reki. W sinych prochowych klebach rozlegly sie krzyki przerazenia, jeki rannych, rzenie i loskot kopyt sploszonych koni, piski niewiast, wrzaski chlopow, przeklenstwa flisakow. A potem z sinej chmury wypadli Zydzi z szablami w rekach i zanimbys zdazyl skrzesac ognia, aby zapalic szabasowa swiece, rzucili sie na sabatow Stadnickiego.

Nikt nie stawil im oporu; zaskoczenie bylo tak wielkie, ze czesc Wegrow skoczyla do wezbranej rzeki, szukajac ocalenia w ucieczce. Gdyby na promie przebywali zbrojni hajducy, czeladz, a nawet straszna piechota niemiecka z wojsk koronnych – sabaci biliby sie do ostatniej kropli krwi. Lecz nikt nie przypuszczal, ze z taka furia spadna na nich Zydzi, ktorych sabaci na co dzien oblupiali w Lancucie, Przeworsku i Lisku, nie spodziewajac sie w zamian za to zadnej kary ani oporu. A jesli ludzie Stadnickiego mysleli nawet, ze wszystko to jakas zabawa, zydowski purim, to srodze sie zawiedli, bo wnet spod kapeluszy, jarmulek i lisiur wyjrzaly znajome oblicza Dydynskich i Dwernickich.

Pierwszy skoczyl na przerazonych pacholkow Diabla Zygmunt Dydynski, podkasawszy poly chalata, odkrywajac plytkie trzewiki i ponczochy. Z rozmachem zbil na bok ostrze szabli, chlasnal przeciwnika na odlew, rozwalajac leb, rozrabal bark drugiego, podcial trzeciego. Tuz za nim wpadl Mikolaj w kapocie rabina, tnac przeciwnikow na odlew, siekac glowy i czaszki, porywajac sabatow w tany niczym traba powietrzna. Za nim szli pozostali Dydynscy, Kolodrub i Pelczak. A z drugiej strony wpadli na wyladowane szkuty Samuel z reszta Dwernickich i chlopami z zascianka.

Skrwawieni i postrzelani sabaci rozpierzchli sie w mgnieniu oka, pozostawiajac trupy, rannych i umierajacych kompanow. Stolnikowice wsiedli im na karki, poczeli gonic po pokladach dubasa, po promie i szkutach...

Pomysl z zydowska maskarada wpadl do glowy pana Jacka juz po wyruszeniu z Dwernik, gdzie zostal Berynda z reszta czeladzi i czescia Dwernickich, aby dogladac zascianka. Lecz teraz nie bylo czasu na zachwyty nad szatanska przebiegloscia tego planu. Dydynski skoczyl z szabla w reku w strone oniemialego Przeclawa, ktory nagle znalazl sie sam posrod tlumu wrogow i pierzchajacych sluzalcow Diabla Lancuckiego.

Zdrajca nie spiekl raka na widok szarzujacego brata. Stawil mu czola z rozpacza, cofajac sie po pokladzie promu. Stolnikowic jak piorun cial mlodszego brata na odlew, wrab i wlic, z zamachu. Przeclaw zastawil sie szabla przed dwoma pierwszymi ciosami, zlozyl desperacko pierwsza zaslone... Spoznil sie, dostal w policzek; a potem skoczyl w bok, omal nie wypuszczajac broni.

– Stawaj! – ryknal Jacek. – Bij sie ze mna, tchorzu!

Przeclaw rozejrzal sie zaszczutym wzrokiem. Byl sam, otoczony przez wrogow – zza beczek, znad cial porabanych sabatow pedzili juz ku niemu Samuel i Pelczak, za nimi zas Polonina i Rados ze srogimi minami. Widzac, ze zginie, o ile nie uczyni czegos desperackiego, runal w bok i jednym susem wskoczyl na barierke na burcie promu.

Udalo mu sie! Uszedl spod szabel w ostatniej chwili, dostal tylko po ramieniu. A potem przemknal po belce tam, gdzie stal wrony wierzchowiec Gedeona, spieniony, przerazony, szarpiacy wedzidlem. Przeclaw nie mial czasu na rozplatywanie wodzy – jednym cieciem przerabal je tuz przed pyskiem konia, a potem skoczyl prosto na kulbake.

Wierzchowiec zarzal, zalomotal kopytami o deski pokladu, cofnal sie, uderzajac zadem w barylki i beczki, tratujac chlopow kryjacych sie za nadburciami i czekajacych na zakonczenie zwady, zakwiczal, stanal deba. A wowczas Przeclaw chwycil wodze, scisnal rumaka kolanami, opanowal go i w jednej chwili popedzil prosto na Jacka i Samuela.

Umkneli spod kopyt niemal w ostatniej chwili. Dydynski popchnal Dwernickiego pod barierki, a sam padl plackiem na deski i przeturlal sie za nadburcie promu. Rozszalale zwierze przeskoczylo tuz obok, kopyta uderzyly o dlon od glowy szlachcica. A potem Przeclaw zmusil rumaka do skoku nad barierka. Kon zarzal, przesadzil ja jednym susem, wpadl na poklad najwiekszej ze szkut, roztracajac Dwernickich i sabatow, pomknal skokiem w strone rufy statku.

Zanim tam dotarl, Jacek porwal za strzemie swego wierzchowca, podciagnal sie, chwycil wodze, jednym skokiem usadowil sie w kulbace i runal na przerazonym, rozszalalym koniu w poscig za Przeclawem.

W normalnych warunkach pogon szybko skonczylaby sie na dnie Sanu. Jednak plaskodenne szkuty, tratwy, komiegi i dubasy staly tak blisko siebie, ze mozna bylo zmusic konia do skoku z jednego statku na drugi. Rumak Przeclawa dopadl jak wicher niewysokiej burty szkuty, a szlachcic z calych sil ponaglil go do dalszej gonitwy. Kon zachrapal zatrwozony, wyciagnal szyje, przesadzil przeszkode jednym dlugim susem, a potem, rzac z przerazenia, wpadl na poklad dlugiej tratwy wyladowanej balami drzewa, roztracil barylki, niecki i pomknal wzdluz lewej krawedzi statku.

Jacek Dydynski az przymknal oczy, bo jego kon rwal tak szybko, ze wszystko dokola tylko migalo mu w oczach. Roztracil wrzeszczacych, przerazonych flisakow, dopadl do niskiej burty, spial sie do skoku i...

...wyladowal z piekielnym loskotem na tratwie. Stolnikowic pognal za Przeclawem, coraz bardziej nastepujac mu na piety. Sploszony rumak jego brata rwal po drewnianych balach, deskach i pomostach, jakby nagle dostal skrzydel. Po drodze stratowal dwa szalasy, rozwalil skrzynki i drewniane skojce na pokladzie, stracil suszace sie na palikach sieci. Loskot podkutych kopyt zdawal sie rozsadzac glowe Jacka, serce tluklo sie opetanczo w jego piersi. Flisacy i luzacy zorientowali sie juz, co sie swieci, zewszad scigaly ich krzyki, przeklenstwa, wymyslania. Jednak oba konie przeskakiwaly z tratwy na tratwe, ze szkuty na dubasa i z dubasa na komiege tak szybko, ze nikt nie pomyslal nawet, aby rzucic sie w pogon czy zagrodzic im droge.

Przeclaw pochylil sie w leku, prawie przygial do konskiego karku. Wiedzial, ze jego zlowieszczy brat jest coraz blizej, wiec kiedy galopowal pokladem szkuty zastawionej workami pelnymi dorodnej pszenicy, cial w przelocie podtrzymujaca zagiel line. Konopny powroz swisnal, a potem z loskotem poleciala w dol glowna reja masztu, ciagnac za soba zwoj zaglowego plotna.

– Jezu... – zdazyl tylko krzyknac Dydynski.

Jego kon po raz kolejny okazal sie wart swojej ceny. Nie majac miejsca, by sie zatrzymac, nie mogac przeskoczyc nad reja tarasujaca przejscie, rzucil sie w bok, dal wielkiego susa i szybko jak blyskawica wpadl na poklad przeplywajacej obok tratwy. Flisacy gotowali sie wlasnie do opuszczania srykow i zatrzymania statku, gdy

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату