nagle doszedl ich lomot konskich kopyt, a tuz nad soba ujrzeli spieniony, rozwarty szeroko pysk husarskiego wierzchowca.

– ...Chryste! – dokonczyl przerazony. – Nieeeee!

Nawet tak znakomity jezdziec jak on nie zdolalby powstrzymac konia przed stratowaniem ludzi podkowami. Choc szarpnal za wodze, rozszalaly rumak nie posluchal. Flisacy uratowali sie niemal w ostatniej chwili. Zanim obalila ich smukla piers rumaka, po prostu skoczyli z pluskiem w wode, tak szybko jak zaby umykajace do stawu na dzwiek lopotu skrzydel bociana. Jezdziec wrzasnal. Znalezli sie na przedzie tratwy dokladnie w tej samej chwili, kiedy wartki nurt przysunal ja do burty niskiej, wyladowanej sola komiegi!

Jacek nad Jackami dal znow koniowi ostrogi. W ostatniej chwili spial go do skoku, modlac sie do swietego Jana i Najswietszej Maryi Panny. Fortuna raz jeszcze usmiechnela sie do niego! Przerazony, zagubiony kon wpadl na sam srodek statku, roztracil solowki i balwany, rozwalil beczki, z ktorych wysypala sie drogocenna sol, zdruzgotal je podkowami, wdeptal biale krysztaly w brudne deski pokladu, a potem, kwiczac ze strachu, pomknal jak szalony za umykajacym Przeclawem.

Dwoch flisow skoczylo ku Dydynskiemu. Pierwszy uderzyl bosakiem nisko, plasko, chcac podciac koniowi nogi. Wierzchowiec zarzal, skoczyl, odbil sie od ziemi zwinnie jak tancerka... i przeszedl, opadl po drugiej stronie zakrzywionego haka. Drugi z orylow zamierzyl sie szerokim drewnianym pojazdem na jezdzca, lecz nim dosiegnal szlachcica, Dydynski zniknal pod kulbaka tatarskim sposobem i w ostatniej chwili umknal przed ciezkim drewnianym dragiem.

Przeclaw wrzasnal z przerazenia, widzac, ze jego wysilki zdaly sie na nic. Nie mogl zeskoczyc na lad, bo szkuty i lodzie staly zbyt daleko od brzegu; nie byl w stanie skierowac rozpedzonego wierzchowca na ktorys z pomostow, bo byly zbyt watle i waskie. Lecz statki i tratwy konczyly sie juz zaraz, za chwile... A dalej rozposcieraly sie spienione wody Sanu...

Kon Przeclawa przeskoczyl na ostatnia komiege. Stanal deba, gdy dopadl do jej kranca, zarzal tak przerazliwie, ze az echo odezwalo sie nad rzeka. A potem zrzucil jezdzca, uderzyl kopytami w poklad, rozwalil stos barylek i wreszcie poniosl, skoczyl w nurt, pozniej wynurzyl sie i poczal plynac ku brzegowi.

Szlachcic zerwal sie na nogi potluczony. Doskoczyl do lin trzymajacych statek na uwiezi i cial dwa razy szabla, przecinajac je ze swistem.

Grube konopne sznury puscily od razu. Komiega porwana bystrym nurtem Sanu poczela oddalac sie od pozostalych szkut. Pas wody dzielacy ja od sasiedniego statku coraz bardziej sie powiekszal...

Dydynski pochylil sie wprost do ucha swego wierzchowca, wtulil glowe w rozwiana grzywe.

– Lec, Bialonozek! – wyszeptal. – Lec ile sil!

Kon pomknal jak sploszony ptak, przesadzil zwoj liny, dwie barylki, w najwyzszym pedzie dopadl dziobu ciezkiej szkuty...

Przez chwile Jackowi zdalo sie, ze sie nie uda... Ze wraz z rumakiem pograzy sie w odmetach spienionej rzeki, pozostawiajac Bogu honor rodu Dydynskich.

A jednak stalo sie!

Ostatkiem sil kon wyladowal wszystkimi kopytami na wolnym skrawku pokladu, zarzal, zakwiczal przerazliwie, wyhamowal wsrod porozwalanych barylek z potazem. Jezdziec z trudem osadzil go w miejscu, sciagajac wodze z najwiekszym wysilkiem, rozkrwawiajac Bialonozkowi pysk twardym munsztukiem, az ten zarzal bolesnie. Stolnikowic przerzucil wodze przez dach budy, z ktorej sterczal grot malej choragiewki, a potem skoczyl z szabla w reku prosto na Przeclawa.

Starli sie z brzekiem ostrzy na deskach mokrych od wody i potazu.

– Dalej, bracie! – ryknal zdrajca, zastawiajac sie przed szabla Jacka, mlocac klinga w powietrzu. – Zabij mnie! Zawsze byles gora!

Dydynski odbil ostrze, uniknal ciecia w piers desperackim zwodem, zmacal brata przeciwtempem.

– Zawsze to tobie sie klaniali – zawyl Przeclaw. – A ja co? Stul gebe, sluz i zagryzaj wargi. Caluj po rekach, ktore Jackowi do uscisku podawano! Zbieraj za niego ciegi!

Bili sie jak dwa diably! Ciecie wrab, zastawa, zbicie, odpowiedz, blysk szabli wzerk, podlew, referendarskie...

– I pilnuj brata w lazni! – zakrzyczal Przeclaw. – W zamtuzie, u dziewki... Nos za nim szable, bo tys gorszy!

Silny prad porwal tratwe na sam srodek rzeki. Obrocil dokola wlasnej osi. Bialonozek stanal deba, szarpnal wodzami, zarzal przestraszony.

– Strzeliles mi w plecy, psi synu! – ryknal Jacek, tnac brata nyzkiem w zywot. Przeclaw zbil ostrze, w ostatniej chwili przyjal je na zastawe, chlasnal brata wleg, z calej sily, z piruetu, rabnal wbrew, potem leciutko w kisc, z nadgarstka...

– Bos ty buntownik! – krzyknal. – Pana zdradziles!

– Diabla, nie pana! Czarta Lancuckiego!

Scieli sie z furia, az iskry poszly z ostrzy i zastawy. Walczyli zdyszani, wsciekli, na chybocacej tratwie, tuz obok wierzgajacego, sploszonego konia.

– Zlamales slowo!

– Brata postrzeliles!

– Ktory mnie gorzej jak psa traktowal!

A potem Jacek cial z gory, szybko niczym bies zatoczyl dlonia male koleczko w lewo, wlasnie wtedy, gdy przeciwnik zlozyl sie do gornej zastawy... I wyprowadzil zwod do ciecia wleg!

Przeclaw zastawil sie... Za pozno, za plytko!

Jacek uderzyl z taka sila, ze ostrze szabli brata peklo na pol, zafurkotalo w powietrzu, wbilo sie w sciane szopy rotmana, zadygotalo. Zdrajca dostal w bok, niezdarnie zastawil sie sama rekojescia; Dydynski cial go w leb, poslal na kolana skrwawionego jak byczka, a potem puscil szable, chwycil mlodszego brata za szyje, obalil na zakrwawione deski, na plecy, przydusil kolanem.

Wyrwal kindzal zza pasa, wzniosl go w gore!

– Nie zabijaj! – jeknal ranny. – Litosci!

– Modl sie!

– Jest zdrajca! – ryknal rozpaczliwie Przeclaw. – W Dwernikach! Ja powiem... Daruj! – zacharczal, splunal krwia.

Dydynski zamarl ze wzniesionym kindzalem. Zadygotal, gdy uslyszal te slowa.

– Co? Co takiego powiedziales?!

– Zdradzono was – jeknal pokonany. – On... doniosl wszystko Stadnickiemu... Wiedzial, ze bedzie was wiecej... Ze pojedziecie na Ustrzyki... Nie powiedzial tylko... – Przeclaw, choc zalany krwia, usmiechnal sie slabo – ze sie za Zydow przebierzecie... Myslalem, ze sie rozdzieliliscie. Dlatego tak gladko wam poszlo...

– Daruje cie zdrowiem – warknal Jacek. – Ale chce wiedziec, kto to jest.

– Bieniasz... Bieniasz Dwernicki, znaczy sie... Berynda!

Dydynski wypuscil z rak kindzal. Zlapal sie za podgolony leb. To... To bylo az smieszne, calkiem jak u Plauta albo w Terencjuszowej komedii. Berynda zdradzil? Ale po co? Dlaczego?! Coz takiego mogl obiecac mu Stadnicki?

Rzeka niosla ich dalej i dalej... Na Sanok, na Hulucz... Ku rodzinnej Niewistce Dydynskich.

To nie mogla byc prawda!

Ale Berynda znal ich plan w tej czesci, ktora udala sie Stadnickiemu. Wiedzial, ktoredy pojada i jaka droga beda wracac. Byl na naradzie, na ktorej postanowili, ze wbrew obietnicy danej staroscie Gedeon i Jacek wezma do Sanoka braci Dydynskich i pacholkow z Dwernik. Ale poniewaz zostal na zascianku, nie dowiedzial sie, ze Dydynski wpadl na pomysl z zydowska maskarada.

Bo pomysl ten przyszedl stolnikowicowi do glowy po drodze!

Jacek nad Jackami wstal. Spojrzal dokola – na szara, wezbrana rzeke, na zakrwawiona tratwe. Na rannego brata.

– Daruje cie zdrowiem ostatni raz – powiedzial. – Jesli sie kiedys spotkamy, zabije cie jak psa, Przeclawie. A teraz idz, gdzie cie oczy poniosa! – Zawahal sie, rozlozyl rece. – I nigdy nie wracaj...

* * *

Berynda wyciagnal z paleniska rozzarzony pret, zlozyl go na kowadle, przytrzymal szczypcami. Uderzal mlotem z rozmachem, walil, sypiac iskrami, dopoki nie splaszczyl koncowki. Z sykiem zanurzyl zelazo w wodzie, wyciagnal, obejrzal, a potem cisnal w plomienie i wyprostowal sie, gdy zobaczyl stolnikowica sanockiego. Dydynski stal z dlonia na rekojesci szabli. Nie krzyczal, nie obrazal, nie wyzywal. Po prostu spogladal ze smutkiem.

– Zdradziles, waszmosc – rzekl powoli – wydales nasze plany Stadnickiemu, a na mnie z Gedeonem pomogles przygotowac zasadzke.

Jesli Jacek nad Jackami myslal, ze Berynda rzuci sie nan z kowalskim mlotem, to sie mylil. Szlachcic odlozyl narzedzie na kowadlo z brzekiem, spuscil glowe, zgarbil sie, odrzucil z czola mokre od potu wlosy.

– Dobrze, ze wiesz – mruknal. – Nie mialem juz sil, aby z tym dluzej zyc. Ja sie nie urodzilem judaszem, ale zwyklym chudopacholkiem. Ale musialem to uczynic... Nie bylo innej drogi.

– Ile zaplacil ci Stadnicki za nasze glowy, mosci panie judaszu?

– Nie zalezy mi na waszmosci smierci – pokrecil glowa Berynda. – Ale gardlo mosci Gedeona jest dla Diabla warte wiecej niz cala nasza wioska! Stadnicki obiecal mi poniechac wojny, zajazdow, kaduka... Dac nam spokoj i sowicie zaplacic w zamian za jego leb.

– Gdyby nie Gedeon, chadzalibyscie dzisiaj na odrobek, Smoliwas by wami rzadzil, do kuny i kabata zamykal, kijami bil. Ladnie wasc sie odwdzieczyles.

– Zycie zawdzieczasz, panie stolnikowicu, tylko prosbom i blaganiom Konstancji. To ona ublagala Gedeona, aby nie dobijal cie jak wscieklego psa. Za jej namowa wyciagnal ci kule i kazal opatrzyc.

– Zanadto zbaczacie z tematu, panie Berynda. Nie przyszedlem tu, aby mowic o moim ocaleniu, ale o waszej zdradzie. Dlaczego to uczyniles? Ja tego nie moge zrozumiec! Leb malo mi nie pekl, gdy Przeclaw powiedzial mi o wszystkim.

– Gedeon pcha nas do wojny, z ktorej nie wyjdziemy calo – rzekl ponuro Berynda. – Jemu nie idzie wcale o Dwerniki, o nasza wolnosc i klejnoty szlacheckie, ale o zemste na Stadnickim. Nienawidzi Diabla i w imie tej nienawisci gotow jest poswiecic caly nasz rod!

– A ja w zupelnosci sie z nim zgadzam. Wszyscy w okolicy boja sie Stadnickiego, jeno nie my! Jesli teraz ustapimy, jesli okazemy slabosc, wtedy Diabel zagryzie nas jak glodny wilk! Nie mozemy mu pofolgowac, bo skonczymy jak Ligeza albo Korniaktowie i dolaczymy do zacnej kompanii w lochach pod Pieklem.

– Nikt nigdy nie widzial tu Gedeona – mruknal Berynda. – Bylem dzieckiem, kiedy wyjezdzal na wyprawe do Multanow. A jedyny czlowiek, ktory go poznal, dziad Hermolaus znaczy sie, padl razony apopleksja na sam jego widok. Zlota Czasza cos wiedzial. On cos pamietal. Kiedys, gdy lezal bez czucia na lozu i wspominalem przy nim Gedeona, rzucal sie strasznie, przewracal oczyma, zebami zgrzytal jak upior z Jawornyka. Oj, nie podobalo mi sie to, ale milczalem. Za rece go bralem, ucha nadstawialem. On cos chcial mi przekazac, ale nie mial jak, bo lezal jak kloda.

– Majaczyl.

– Kiedy ja jak przez mgle pamietam czlowieka z blizna na czole! Waszmosc mi nie uwierzysz, ale jestem pewien, ze gdy nasz ojciec, Prandota, wyjezdzal z

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату