Dalismy zatem znac do Urum murzy, ze jednego z nas do Polski wyslemy po pieniadze, a pozostali za niego sie zaloza i rekojmie dadza, ze wroci. Tak to juz jest w Turczech, ze jesli kto chce sie wykupic z niewoli, musi za niego innych dziesieciu czy dwunastu niewolnikow poreczyc, albowiem zaden pohaniec za chrzescijanina nie zareczy. Wybralismy Stanislawa Stadnickiego, bo raz, ze byl naszym rotmistrzem, dwa, ze wiedzielismy, iz z niego mozny pan i latwiej mu bedzie traktowac z Ormianami i Zydami o pozyczki na okup. Umowilismy sie, ze wroci najdalej na Kwietna Niedziele nastepnego roku i nas wykupi w Jassach, gdzie zwykle wiezniow wymieniaja. Tak i pojechal.
Siedzimy i czekamy, panie bracie. Nie bylo nam tam zle, bo Turcy i Tatary dbaja o jencow, za ktorych wykup maja dostac; samotnosc jeno doskwierala bardzo. Nadszedl w koncu wielki post, nadeszla Kwietna Niedziela, a Stadnickiego nie ma. Minelo Swieto Apostolow, Zielone Swiatki, a rotmistrza jak nie ma, tak nie ma. Myslelismy, ze moze co zlego go spotkalo. Przez karaimow krymskich, przez Tatarow poslalismy do Polski. Wiadomo – szukaj teraz wiatru w polu. Nadeszlo lato nastepnego roku, a okupu nie ma.
I teraz dopiero zrozumielismy, ze Stadnicki nas zdradzil. Ze skoro za niego dalismy rekojmie, uszedl z niewoli i ani myslal po nas wracac, ani okupu dawac.
Dopiero wpadlismy w rozpacz i desperacje. A najgorsze, ze Tatary poczeli coraz czesciej dopominac sie o zloto, bo czas mijal, a oni w czasie naszej niewoli wydatki wielkie poniesli, bo nam wina i jadla nie zalowali. Teraz to wszystko odjeli. W kajdany nas zakuli, do ciemnicy wsadzili. I czekali na pieniadze. A tych nie bylo, bo i skad?
Musisz zas wasc wiedziec, ze jesli wiezien z okupem sie nie zjawi, cala wina spada na poreczycieli. I tak z nami bylo. Mnie na czole wypalili pietno, od czego oko jedno wyplynelo. Braciom moim oczy wylupili, uszy poobcinali, stryjowi Sebastianowi palce wszystkie u rak obcieli, a bratu memu stryjecznemu Mikolajowi tysiac kijow dali – w plecy, w lydki, w piety, az ledwie wyzyl i tak napuszyl sie jak zaba. Potem zas na galerach skonal, ale o tym pozniej mowil bede.
Wreszcie stracili Tatarzy cierpliwosc. Padlismy do nog baszy i prosilismy, aby jeszcze jednego z nas uwolnic kazal, a ow pojedzie do Polski i z okupem wroci, ale poganin tylko jeszcze bardziej sie rozwscieczyl. Wywlekli nas z lochow Kaly, powlekli do Kaffy, a tam sprzedali Turkom na galery.
Nie byles ty nigdy na galerach, panie bracie. I niechaj cie Bog uchowa, abys kiedys mial tam trafic. Lepiej juz w grobowcu zostac pogrzebanym zywcem, niz wioslem do konca zycia robic w skwarze i znoju. Pamietam jak dzis ten dzien, kiedy sadzali nas na lawie. Wszyscysmy wtedy plakali i modlili sie. A ja myslalem, ze koniec, ze zywcem nas do piekla przeniesli i nic gorszego juz nas spotkac nie moze. Ale sie mylilem. Do piekla jeszcze bylo bardzo, bardzo daleko.
Byl na tej galerze Achmet reis, znaczy hetman Achmet, ktory nia dowodzil, odszczepieniec, Wloch z pochodzenia. Ten nam dopiero pokazal, co to meka, pot i lzy. Nigdy wasc nie uwierzysz, jaka niedola jest wioslowanie na galerach: lepiej na lozu madejowym sie klasc, na gwozdziach spac bez koszuli, nizli u poganina pojazda robic. Statek byl duzy – po pieciu skazancow w jednej bance, czyli lawie, ktorzy jedno wioslo pospolu ciagneli. Kazdego wieznia przykuwaja tam za jedna noge do lancucha na dole, pod lawa, aby swobodnie na nia wejsc i wioslem ciagnac mogl. A kiedy tempo zaczna dawac, ze spiekoty inaczej nie mozna, jeno golym byc, niczego nie majac na ciele oprocz gaci czy hajdawerow. A kiedy z Czarnego Morza wyplynelismy na Dardanele, gdzie stoja naprzeciwko siebie dwa zamki, tam dali nam wszystkim na rece manipoly, czyli zelazne orumpanty, abysmy Turkom sie nie sprzeciwiali i bronic nie mogli.
Takim sposobem przykuci za rece i nogi przez caly dzien wioslowalismy, a kiedy wiatru nie bylo, to i w nocy. Czulismy sie calkiem jak na dnie czelusci diabelskiej, panie bracie. Kiedy na galerze robisz, skora na calym ciele peka nie inaczej niz u osmalonego wieprza, oczy pot zalewa i w rany sie wzera. A gdy comito, zarzadzajacy wioslarzami, dojrzy, ze ktos sobie odrobine pofolguje, obnazonego korbaczem lub mokrym powrozem zdzieli, a bije tak, ze na calym ciele krwawych preg narobi. Ale ty, panie bracie, musisz wtedy milczec, chociazes szlachcic, a serce w tobie gorace, bo krzyknie nadzorca:
Tak wlasnie skonczyl na galerze ojciec Konstancji... Prandota... I jego brat mlodszy. Bo gdy ten ostatni dostal kiedys batogiem po plecach, po dwakroc czy trzykroc, „Olaboga, nie bij!” – wykrzyknal. Wtedy Turek, ktory polskiej mowy nie znal, okropnie go okladac poczal.
Nie scierpial tego Prandota. Porwal za rzemien i wciagnal comito miedzy wiezniow, lancuch mu na szyje zarzucil i zdusic probowal. Wybuchlby bunt jak amen w pacierzu i bysmy wolni byli, gdyby jeden Niemiec, ktory przez lat trzydziesci wioslem robiac, zdurnial ze szczetem, nie poczal krzyczec i Turkow sprowadzil.
Nie chce, bys mowil o tym pannie Dwernickiej... Trzysta razow dostal brat mlodszy, Prandota piecset, ja sto, a cala galera po dziesiec. Oni tego juz nie strzymali. Umarl mi ojciec Kostusi na rekach, w nocy, a zaraz po nim jego brat. Przed smiercia zas wpatrywal sie we mnie czerwonymi od krwi oczyma... I kazal przysiegac... Powtarzac, ze jesli jako najmlodszy z nich wszystkich przezyje, tedy mam do Dwernik wrocic, bronic zascianka i zemscic sie na Stadnickim.
Do dzis jego wzrok pamietam. Najgorsze zas, ze lawe razem dzielilismy. A kiedy skonal, przez miesiac dla postrachu ciala nie rozkuwali. Tak tedy dzien w dzien z trupem wioslowac musialem. I patrzec, jak obsiadaja go muchy, jak robaki staczaja jego cialo...
A on kazdej znojnej nocy podnosil glowe, spogladal na mnie krwawymi oczami i szeptal: „Pomnij, cos mi przyrzekl. Wroc do Dwernik i pomscij nas wszystkich”. A kiedy smrod byl taki, ze dotarl na poklad, zabrali go w koncu i cialo do morza wrzucili. A ja nie powiedzialem ani slowa.
Robilem wioslem. Robilem i wtedy, gdy umierali kolejni. Robilem i wowczas, kiedy po latach zostalem sam, gdy przyszli nowi galernicy. I wciaz slyszalem slowa Prandoty: „Gedeonie, zyj! Pomscij nas! Wroc do Dwernik i spraw, by nasze dzieci nie odmienialy czasem szlachectwa i wiary na zlote talary...”.
I wciaz wiedzialem, ze glowny sprawca naszych nieszczesc, pan Stanislaw ze Zmigrodu Stadnicki, zyje sobie wesolo gdzies w Polsce.
Kiedy mnie bito, widzialem, jak chedozy dziewke. Kiedy wylem jak pies, bo potrojono nam tempo, patrzylem, jak ucztuje we dworze. A gdy przez dwa dni nie dostalismy wody, ogladalem jego slub i wesele. Kiedy nadzorca chedozyl po turecku mlode pacholeta przykute do wiosel, widzialem, jak Stadnicki idzie z dziecmi na nabozenstwo do heretyckiego zboru.
I dzieki tej nienawisci przezylem. Nauczylem sie rzemiosla, plotlem rekawiczki i ponczochy z bawelny, a kiedy stalismy w jakims porcie, kupowalem woloskie sery oraz gotowane baranie lby. Nie zmarnialem – przeciwnie, nabieralem krzepy. I czekalem.
Wreszcie Turcy poczeli sie mnie bac. Ktorejs nocy rozkuli mnie, wzieli pod straz. Zabrali do jeszcze gorszego miejsca, to jest do prochowego mlyna w Warnie, gdzie jency chrzescijanscy poruszali zarnami, stepami w lochach i otchlaniach, do ktorych nigdy nie zagladalo slonce.
Wczesniej myslalem ja, ze to galere mozna nazwac pieklem. Ale teraz zdala mi sie jeno czysccem. Albo nasza ziemska katorga. Na galerach przykuwano jencow, ale czasem na zime wyprowadzano do wiezienia. Niekiedy gnano ich do innych robot. W mlynie zas nie widzialem niewolnika, ktory przetrzymalby rok. I nie stracil przy tym wzroku, bo oczy wyzeral proch i saletra, nie byl poparzony, nie splonal zywcem, lub tez nie rozerwalo go na sztuki przy wybuchu.
Ale ja bylem mocny i cierpliwy. Czekalem na swoja kolej. I w koncu doczekalem sie.
Byl u nas starszy nadzorca – Turek z Egiptu, ktory celowal w okrucienstwie. Chadzal zwykle z toporem, bo lubowal sie w obcinaniu rak i nog skazancom, ktorzy nie mogli pracowac. A na mnie zawzial sie w szczegolnosci. Zwal sie Ali-beg i nie mial prawej stopy, ktora urwala mu kula z chrzescijanskiej armaty, kiedy sluzyl jako topczy, to jest artylerzysta u sultana.
Pewnego razu, gdy pracowalem przy zarnach mielacych saletre, przyszedl do mnie z batogiem pijany i poczal chlostac dla rozrywki. A ja czekalem, cierpialem, modlilem sie. Bo wiedzialem, ze wreszcie nadeszla moja chwila. Musisz wiedziec, ze nie mialem tam skutych rak i nog, jeno ogromna obrecz na prawej kostce i ciezki lancuch, ktory przykuwal mnie do kamienia mlynskiego. Nie bylo w mojej mocy, aby go skruszyc ani rozgiac okowy Ale patrzylem zawsze na topor przy pasie nadzorcy i zelazna kule. I wiedzialem, co mam zrobic.
Kiedy sie zmachal, zlapalem go za szyje i skrecilem kark jak zdychajacemu psu. A potem porwalem za topor i... obcialem sobie noge od jednego zamachu. Wsadzilem krwawiacego kikuta w palenisko, aby wypalic rane, zalozylem kule Ali-bega, jego turban, szaty i wyszedlem z mlyna na swiatlo dzienne.
To cud, ze straze mnie puscily. Matka Boska wzrok im zamacila, a mnie przez caly czas szeptala do ucha, co mam zrobic. Wyszedlem zatem z ciemnicy, przeszedlem miasto i puscilem sie w lasy, bory, gory. Dotarlem wreszcie do karawany kupieckiej, ktora jechala do Kamienca. Z Kamienca zabralem sie z pielgrzymami do Przeworska. A dalej juz wiesz, co sie stalo. Wrocilem do domu po przeszlo dwudziestu latach niewoli. Odmieniony, straszny. Ale nie zlamany.
Czy teraz rozumiesz waszmosc, dlaczego chcialem zabic Stadnickiego w Sanoku? Czy pojmujesz, ze jestem w stanie przegryzc mu gardlo, skruszyc mury, rozedrzec bramy i blokhauzy, aby dokonac zemsty? Nie ma takiego muru na swiecie, ktorego bym nie sforsowal, nie ma takiego wiezienia, z ktorego bym nie uciekl, aby tylko dobrac sie Diablu Lancuckiemu do skory!
Chce pomsty za te wszystkie lata! Za smierc moich braci, Prandoty, Sebastiana i innych. Nie spoczne, poki nie posle Stadnickiego prosto w objecia diabla, chocbym mial sam wpasc przy tym do otchlani, trzymajac go za nogi!
Jacek zlapal sie za podgolony leb.
– A ja powiem ci cos jeszcze, mosci Dydynski – rzekl Gedeon powoli i groznie. – Czy ty wiesz, dlaczego moge pokonac Diabla? Odebrac mu majetnosci, slawe, bogactwa, a na koncu zycie? Dlaczego tylko ja jestem w stanie to uczynic?
Dydynski dolal do pucharow. Pokrecil glowa.
– Bo tylko przede mna Diabel czuje respekt. On sie mnie boi, mosci panie bracie!
* * *
Mroz zelzal dopiero w kilka dni po Trzech Krolach. Przyszla odwilz, cieply wiatr gnal po niebie kleby szarych chmur, przez ktore czasem przebijalo zolte, zamglone slonce. Mokry snieg opadal platami ze strzech i gankow, lody puscily, uwalniajac rzeki, ktore wezbraly niebezpiecznie, z drzew i krzakow skapywaly krople wody.
Gwaltowne roztopy oczyscily trakty z zasp. Znow mozna bylo dojechac do Hoczwi i Wetlyny, a na wegierskim trakcie do Baligrodu i Sanoka pojawily sie kupieckie karawany z winem i malmazja. Wraz z cieplejszymi wiatrami do Dwernik powrocil niepokoj. Wczesniej, kiedy lesne dukty i trakty zawalone byly sniegiem, nie sposob bylo oczekiwac Stadnickiego. Teraz odwilz mogla dac Diablu nowa sposobnosc do zbrojnego zajazdu. Znowu wiec zaprowadzono w wiosce czaty i rozstawiono straze. Dwerniccy chadzali spac z bronia na podoredziu, ryglowali na noc drzwi i okna, trzymali w stajniach okulbaczone konie i wypatrywali zbrojnych na goscincu. Stos protestacji wpisanych przez Gedeona do ksiag sanockich byl wielki jak Magura pod Stuposianami i zdawac by sie moglo, ze sam ciezar tych wszystkich pozwow i skrutyniow zmiecie Diabla Lancuckiego, jak glaz spadajacy z nieba wgniecie w ziemie malego, zlosliwego czarcika. Tymczasem odbyly sie roczki ziemskie w Sanoku, przeszlo posiedzenie sadu grodzkiego, a starosta zygwulski nie stawil sie, nie przyslal nawet palestranta na zastepstwo, pokazujac tym samym dorodna fige zarowno Dwernickim, jak i staroscie, sedziemu tudziez pisarzowi grodzkiemu. Przyszlo zatem do nowych protestacji i pozwow. Na razie Stadnicki mial zaplacic niestawne, gdyby zas dalej uchylal sie od procesow, grozila mu kondemnata, czyli... tyle co nic. Diabel Lancucki mial bowiem tyle kondemnat, czyli wydanych zaocznie wyrokow, ze moglby podbic sobie nimi delie albo ozdobic sciany w najwiekszej sali lancuckiego zamku... Ten zas, kto chcialby przeprowadzac egzekucje albo banicje na staroscie zygwulskim, rownie dobrze moglby intromitowac sie na Bakczysaraj, gdyz chan Gazi Gerej siedzial na swej stolicy rownie pewnie co Stadnicki na Lancucie, a ruszyc go bylo zgola niepodobienstwem. No, chyba ze przydaloby sie woznemu za asyste nie dwoch, ale dwadziescia tysiecy szlachty polskiej.
Przez caly ten czas, kiedy trwaly przygotowania do procesow, indukt i replik, Konstancja Dwernicka czula na sobie wzrok Gedeona. Od dawna swiadoma byla tego, ze zwraca na nia uwage, wczesniej to jednak lekcewazyla. Dopiero ostatnio poczela zdawac sobie sprawe, ze sledzi ja spojrzeniem za kazdym razem, kiedy jest w poblizu.
Z poczatku ta adoracja nie byla dla niej niemila, zreszta na zascianku wsrod okolicznych chudopacholkow i drobnoszlacheckiej mlodziezy trudno wprost bylo