pocztem bic sie z Turkami pod Agre...
– Pod Agre?!
– A pod Agre... Taki zamek u Wegrow, co padl wziety zdrada.
– Tam byl Stadnicki! Na pewno! Sam sie do tego przyznal w grodzie w Sanoku...
– Nie wiem, co mial do tego starosta zygwulski, ale jestem prawie pewien, ze wtedy, gdy rodziciele wyjezdzali na wojne, towarzyszyl im czlek z blizna na czole... Z taka sama, jaka nosi Gedeon. Ale to nie byl nikt z naszej rodziny.
– A wiec wedle twych slow Gedeon to nie Dwernicki? W takim razie kto? Samozwaniec?
– Tego nie wiem, wszelako pewne jest jedno – on doprowadzi do zniszczenia Dwernik. Do smierci nas wszystkich, przez swa szalencza nienawisc do Diabla Lancuckiego. I dlatego musialem go powstrzymac. Wybacz mi, waszmosc... Ja wiem, ze zgrzeszylem, ale nie moglem dluzej tego wytrzymac...
– Ale moze ja ci powiem, dlaczegos to uczynil?
Gedeon pojawil sie tak jak zwykle – szybko, cicho i niespodziewanie.
– Poki tu nie przyszedlem, ty, drogi krewniaku, rzadziles na zascianku. Tobie Dwerniccy czapkowali jak staroscie! Ty zyles we dworze, ty miales dostatki. Tys przy szabli chodzil i w butach. Do ciebie wszyscy przychodzili po rade. A kiedy Stadnicki zagial na was parol, to wtedy co, mosci Berynda? Dudy w miech! Nie starczylo ci fantazji, aby bronic zascianka! Ale przyszedlem ja i z pomoca panow Dydynskich odparlismy Diabla. Bo jednakowoz dalo sie. I dlatego w tobie jest zawisc, dlatego nas wydales. Bo zawsze miales tu pelna miske kaszy i tobie wszyscy uslugiwali! A kiedy pojawil sie ktos godniejszy, sluzylbys bodaj Diablu, aby tylko utrzymac swa wladze nad Dwernickimi!
– Ja nie doprowadzilem do smierci zadnego czleka z mego rodu! Ilu Dwernickich przez ciebie zginelo? Ile chalup spalili sabaci? Ilu jest rannych? Ile kalek?! Sam policz, jesli naprawde jestes z naszej krwi! I rozwaz, czy warto bylo tak sie stawiac?!
– Gdybym nie byl Dwernickim, nie znalazlbym wam konfirmacji na szlachectwo, o ktorej nawet nie wiedzieliscie. – Gedeon wyrwal z zanadrza stary, zniszczony dokument wyciagniety spod kamienia mlynskiego i potrzasnal nim przed obliczem Beryndy. – A niby skad bym mial o tym wiedziec, gdyby mi Prandota nie powiedzial?! I po co ja, obcy czlowiek, mialbym przelewac krew w waszej obronie?!
– Bo chcesz smierci Diabla. I niczego wiecej.
– Dosc. Zbieraj sie, Berynda. Kolasa czeka!
Pan Bieniasz Dwernicki pokiwal glowa. Zdjal fartuch, cisnal go na kowadlo. Gedeon chwycil go za ramie, popchnal ku drzwiom, w ktorych czekali juz Pelczak, Samuel i kilku innych Dwernickich. Szybko porwali Berynde za siermiege, wywlekli go na zewnatrz, gdzie zgromadzil sie tlum szaraczkow. Przyszli tu wszyscy – mezowie, niewiasty, wyrostki, baby, dzieci. Caly zascianek wylegl na plac przed kuznia, gdzie stal woz naladowany gnojem, ciagniety przez chuda szkape.
Kiedy wyprowadzono Berynde, wsrod Dwernickich ozwaly sie krzyki, klatwy, zlorzeczenia. Szaraczkowie wygrazali zdrajcy piesciami, lapali za szable, ktorych teraz, po klesce zajazdow Stadnickiego, bylo na zascianku dosyc, palili z pistoletow.
– Powinienem cie zabic – warknal Gedeon. – Ale pan Dydynski, Konstancja i reszta naszych braci wstawili sie za toba. Idz precz i nigdy nie wracaj! Nie chcemy cie tutaj.
Dwerniccy podniesli Berynde, a potem rzucili twarza w gnoj, przycisneli rece do tybinek, przywiazali je mocnymi konopnymi powrozami. Pelczak zacial szkapine batem i woz ze skrzypieniem ruszyl droga miedzy plotami. Tlum zafalowal, zahuczal, a potem poszedl w slad za zdrajca.
– Obys z piekla nie wyjrzal! – krzyknal ktos. – Judaszu!
– Pacholku diabelski!
– Zdrajco! Zdrajco! Po trzykroc zdrajco.
Kamienie swisnely w powietrzu. Pierwsze byly niecelne, kolejne spadly na plecy Beryndy, ostatni zawadzil go w glowe. Samuel wstrzymywal Dwernickich krzykiem, Pelczak pogrozkami. Niewiele to jednak pomagalo. Dzieciarnia ciskala grudami blota, konskim i krowim lajnem.
Jacek nad Jackami nie ruszyl za wozem. Stal w drzwiach kuzni obok zaplakanej Konstancji. Patrzyl na kondukt odprowadzajacy pana Bieniasza w te ostatnia droge.
– Dlaczego tak sie dzieje?! – zaszlochala Dwernicka. – Po co to wszystko?! Jak to sie moglo stac?
Stolnikowic utulil ja w ramionach, objal zelaznym usciskiem, a potem bezwiednie poszukal wargami jej ust.
Za nimi cichly krzyki, przeklenstwa i wrzawa. Na ziemie opadaly wolno pierwsze jesienne platki sniegu.
* * *
Zima zaczela sie piec dni pozniej. Jednego dzionka ogladali jeszcze poloniny spowite niknacymi w chmurach tumanami mgiel, bory i lasy gubiace ostatnie zlote liscie, a juz nastepnego dnia wysokie magury, kiczera, przyslupy i polozone wyzej miejsca okryl bialy welon sniegu. Potem padalo co dnia, jakby ktos rozprul nad Werhowyna ogromna biala pierzyne. Przez pewien czas snieg utrzymywal sie tylko na poloninach, czerszlach i poharach Dwernika, Hnatowego Berda i Lopinnika. A potem pokryl cala ziemie – laki, pola, zagajniki i chrusty. Wnet scisnal mroz, ozdobil nagie galezie drzew szadzia misterniejsza niz najciensze brabanckie koronki, blyszczaca setkami malenkich diamentow, z ktorych kazdy byl kropelka wody czysta jak niebianska lza. Skul lodem potoki i strumienie, przydal swiezej bieli jodlom i cisom.
Przez cztery dlugie dni nad gorami i dolinami wyla zamiec, a wiatr przeganial kleby sinych chmur, jak gazda spedzajacy owce z pastwisk. Wicher dal w kominach dworow i na strychach chat, zniechecajac ludzi do wyjscia na dwor, mrozac oblicza swym lodowatym dechem, zacinajac sniegiem i grudami lodu. A kiedy piatego dnia wzeszlo zolte zimowe slonce, oczom wszystkich ukazala sie odmieniona jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki postac Bieszczadu.
Od Korbanii, Kamienia i Lopinnika, poprzez wznoszaca sie maj estetycznie Hyrlata, Jaslo i Smerek – az po Dwernik, Tarnice i Halicz, wszedzie rozciagala sie tylko ogromna biala pustynia, bo nawet parowy i trzesawiska pokrywal gruba warstwa snieg. Powietrze bylo jak krysztal, przejrzyste jak weneckie szklo; nawet bez perspektywy na stokach Werhowyny, na Dwerniku, Prislupie i Lopinniku dostrzec mozna bylo przemykajace sie po sniegu dlugie szeregi jeleni, wilcze watahy, sarny, a czasem dalekie brazowe plamki, ktore z bliska okazalyby sie zapewne groznymi gorskimi niedzwiedziami. Wioski i przysiolki zasypane byly ze szczetem. Jedynie smuzki dymow unoszacych sie nad dolinami Wetlyny, Solanki, Sanu i Prowczy mowily, iz gdzies tam, za polami pokrytymi sniegiem skrzacym sie w sloncu jak cukier lodowy podany na wety, lezaly Krywe, Tworylne, Strubowiska, Zawoj, Lopinka, Ciasna, Polanki czy Ternka.
Wieczorem pewnego dnia przed swietami, kiedy czerwona luna zachodzacego slonca dogorywala nad wynioslym Lopinnikiem, Gedeon wyciagnal dwa srebrne puchary zdobione Sasem Dwernickich i zasiadl w dworskiej swietlicy nad gasiorem miodu. Nalal do naczyn trunku, w ktorym uchowalo sie sporo zlocistego letniego blasku slonca zebranego w pocie czola przez pszczoly.
Dydynski siadl bez slowa naprzeciwko. Wypili.
– Dlaczego chciales zabic Stadnickiego w sanockim grodzie? – zapytal po przeciagajacym sie milczeniu. – Za taka zbrodnie ujety
Gedeon milczal przez chwile. Wreszcie wsparl glowe na rekach.
– Stadnicki byl z nami pod Agra. Widzialem, jak sie zdumiales, kiedy gadalismy o tym w Sanoku. Jest miedzy nami cos, o czym wie tylko on i ja. Tajemnica, ktorej powiernikami sa: rodzic, stryje i dalsi bracia panny Konstancji. Ci, z ktorymi wyprawilem sie na Turkow Anno Domini tysiac piecset osiemdziesiat trzy, a teraz gnija na dnie. Ich kosci leza niepogrzebane w Morzu Ponckim, w resztkach lachmanow, i kiwaja sie tak, jak przez dwadziescia lat kiwali sie na galerniczej lawie. Nie wszystko ci jeszcze powiedzialem, panie bracie. A to dlatego, ze nie chcialem wracac do czasow, kiedy czulem na plecach swieze razy pohanskiego korbacza.
Gedeon wychylil puchar do dna. Dydynski dolal mu miodu.
– Stadnicki jest sprawca wszystkich nieszczesc, ktore spadly na Dwerniki. To dlatego chcial schlopic naszych braci i nastaje na moje gardlo. Diabel nie spocznie, dopoki jestem przy zyciu, poki po ziemi chadza ostatni swiadek jego zdrady. I dlatego musi poniesc kare. Ale do rzeczy, panie bracie. Po kolei:
Szlismy w Multany strojni jak panieta. Pamietam jak dzis, ze obiecywalismy sobie wrocic z bogatymi lupami, w chwale i slawie. Wczesniej, na wyprawach krola Stefana, wzielismy dosc lupow, aby starczylo dla wszystkich. Mielismy husarskie konie, andaluzyjskie dzianety, dzielne podjezdki, wspaniale natolijczyki i bieguny. Forgi i piora przy rzedach, wzorzyste czapraki, stroje, futra, czapy lisie, sobole, rysie, marmurki, skory lamparcie, pierscienie, pasy i ferety, manele z perlami i diamentami, czaple kity, pancerze zlotem nabijane. Coz z tego, ze w Dwernikach glodno bylo i chlodno? Obiecywalismy sobie, ze wrocimy panami, ze po wyprawie pod Agre kazdy z nas kupi sobie wioske, albo przynajmniej pojdzie dobrymi dzierzawami, a te wioske zostawimy najmlodszemu z nas.
Poszlismy. Zbrojnie, strojnie, hucznie. Jak glupcy. Zaraz gdy tylko przyszlo mierzyc sie z Turkami, wyslali nas razem z woloskimi choragwiami na czaty. A potem na uroczyskach pod zamkiem Beryn napotkalismy Tatarow, a wowczas woloska jazda, ktora sie przy nas wieszala, jak lekko z nami poszla, tak rownie lekko uszla.
Opadli nas ordyncy jak wsciekle psy rannego tura. Bili strasznie – czesc z braci, stryjow i moj ojciec polegla od razu. Pozostalych polapali na arkany, wydarli bron zakrwawionym... A reszty juz mozesz sie domyslac. Nie byloby jeszcze moze z nami tak zle, bo ordyncy, chociaz bisurmanie, psie krwie i z kurwy synowie, zacniejsi sa i blizsi nam, Polakom, niz Turcy. Mielismy jeszcze troche bogactwa na wozach w obozie, wiec zaczelismy od razu traktowac z Tatarami o wykupie i bylibysmy wrocili calo do domu, choc swiecac tylkiem golym i bosymi pietami. Wszystko byloby dobrze, gdyby nie to, ze sultan przywrocil do lask Sinana basze – wezyra podobniejszego rozwscieczonemu lwu. Ten, mszczac sie za kleski, w ktorych padlo wielu janczarow i spahow, kazal, aby zadnego giaura za wykupem nie oddawac. Nakazal wlec nas do Kaffy, wladowac na statki i do Stambulu wyslac. I tak dostalismy powrozy na szyje, drewna na rece i poszlismy – do Budziaku jako zwykly jasyr.
Ale nie to jeszcze bylo najstraszniejsze. Nie to, mosci panie Dydynski.
Tatary nie posluchali Sinana baszy. Zamiast do Stambulu zawiezli nas na Krym, do twierdzy, ktora zowie sie Czufut-Kala, a po naszemu Grodek. Zamek tam jest wielki, na skale osadzony, a pod nim czeluscie, sklepy, przepascie, gdzie chanowe raby kuja monete, gdzie sa skarby nieprzebrane pohancow. A janczarow i strazy wiecej tam znajdziesz, niz robakow bedzie na trupie Stadnickiego!
Tam nas osadzono, bo Urum murza, ktory nas pojmal, myslal, ze jestesmy bogaci panowie, a lada dzien nasze rodziny sypna zlotem. Mial prawo tak domniemywac, bo jak juz wspominalem, poszlismy na te wyprawe strojni jak karmazyni. Nie wiedzial poganin, ze trafil na chudopacholkow, a owe sobole i brokaty nie sa nasze, ale zdarte z moskiewskich grzbietow, a kamuszki kolorowe wyluskane z bojarskich kolpakow. Pal to licho! Chociaz nasze delie, szable i rzedy orda wziela, myslelismy, ze za pomoca Boska wyjdziemy calo z opresji. Pieniedzy w Dwernikach bylo tyle co dobrych uczynkow u lichwiarza, ale myslelismy, ze pozyczy sie od Korniaktow, od Balow, chocby nawet Dwerniki puscic w zastaw. Zawsze byly cos warte.
I wtedy przyszlo najgorsze.
W Kale siedzial z nami Stanislaw Stadnicki, pan mozny i zacny na Nienadowej, Szklarach, Tarnawej, Piatkowej i Iskaniu, a co wazniejsze, nasz znajomy, z ktorymsmy pod Pskow chodzili, rotmistrz krolewski. Tenze szlachcic zostal jako i my wziety w niewole pod Agra, to jest pod wegierskim miastem i twierdza Erlau.