A potem zawyl, dlugo i donosnie, jak wilk zwolujacy stado, aby podazalo sladami upatrzonej zwierzyny.

* * *

Pierwsza mysla Konstancji, zaraz po skoku na kulbake, bylo uciekac jak najdalej. Wypuscila sie zatem w galop, przeskoczyla parkany tam, gdzie byly najnizsze, a potem pognala pedem po pokrytych sniegiem polach, legach i pastwiskach. W ten sposob oddalila sie od Dwernik, przemknela przez rozlany szeroko strumien, minela cerkiew Paraskewii i zasypane sniegiem chyze, przeleciala jak upiorzyca obok ukrytych w snieznych tumanach pagorkow bedacych w istocie brogami z sianem. Dopiero widok pierwszych poskrecanych bukow otrzezwil ja na tyle, ze wstrzymala wodze Werchatego i uswiadomila sobie, ze wlasnie dotarla do lasow otulajacych zbocza Lopinnika. A jednak bez namyslu wjechala miedzy drzewa, a potem odnalazla sciezke wydeptana przez zwierzeta i ruszyla ku gorze na zmeczonym, parujacym koniu.

Byla juz noc. Ksiezyc swiecil spoza zaslony mgly, rozswietlajac gestwine starych, wielkich bukow. Rosly prosto jak okretowe maszty, splatajac sie nagimi galeziami w tysiecznych zalamaniach i przeplotach. W zwodniczej srebrzystej poswiacie zdawaly sie olbrzymami, a ich ogromne konary wygladaly niczym ramiona wyciagajace sie ku gorze po to, aby juz za chwile spasc z zamachem i zdlawic nieproszonego goscia. Pod sniegiem czaily sie korzenie i zdradliwe karpy; Werchaty potykal sie o sprochniale pnie zwalonych drzew, przekraczal polamane galezie, kamienie i glazy okryte gruba warstwa lodu, czasami prychal trwozliwie, kiedy gdzies poza sciezka przesunal sie jakis cien, gdy mijali tropy niedzwiedzi. Daleko za Ciasna zawyl wilk. Odpowiedzial mu jeszcze jeden i jeszcze... Ale Konstancja nie zamierzala wracac. Wolala nocne strachy, wilki i upiory Lopinnika od ponownego spotkania z Gedeonem.

Pomimo iz od awantury minelo sporo czasu, ciagle nie ochlonela z gniewu, zalu i strachu. I dlatego zamiast jechac na Sanok, a potem do Niewistki, do Jacka Dydynskiego, wodzily ja po ostepach bladzonie i biesy, prowadzily duchy i upiory; lecz przede wszystkim wiodla ja po bezdrozach i uroczyskach najgorsza z wiedzm – wsciekla jak wilczyca, zraniona niewiescia duma.

Wreszcie Konstancja ujrzala daleko przed soba maly czerwonawy plomyk. Nie wiedziala, czy byl to water, czy tez bledny ognik wzniecony przez propasnyka, ale skierowala sie w tamta strone. Jechala ostroznie, z dlonia na rekojesci pistoletu. Ogien w nocy w Bieszczadzie i w srodku zimy nie mogl wrozyc niczego dobrego. Wprawdzie dawno minal juz swiety Michal, skonczyl sie czas, gdy beskidnicy i tolhaje wychodzili na wyprawy; jednak blask plomienia mogl znaczyc, ze w Beskidzie znowu pojawili sie niewidziani od dawna Tatarzy.

Konstancja ostroznie podjechala blizej, wyciagnela pistolet z olstra, a potem odetchnela z ulga. To nie bylo obozowisko brygantow czy ordyncow, tylko stara chata czarownicy Werlyci, do ktorej czesto przyjezdzala po ziola i wrozby.

Konstancja podjechala do watra, ale nigdzie nie dostrzegala wiedzmy. Zeskoczyla z konia, wrzucila pistolet do olstra, przywiazala wodze Werchatego do wystajacej spod sniegu galezi, a potem podeszla do niskiej chruscianej chaty okrytej sniegiem od przyciesi az po sam szczyt dachu. Drzwi byly otwarte, ognisko ciagle dymilo – znaczylo to, ze wiedzma byla w poblizu.

Konstancja przekroczyla prog i zatrzymala sie w miejscu. Werlycia stala na wprost niej oparta o drewniana sciane, glowe miala przekrecona na bok i zwieszona. Nie poruszala sie.

Straszne przeczucie pojawilo sie w glowie Konstancji. Ostroznie, krok za krokiem, podeszla do wiedzmy, dotknela dlonia jej czola. Bylo lodowate. Podniosla bezwladna glowe, a wowczas zmrozilo ja spojrzenie martwych, nieruchomych oczu czarownicy. Konstancja jeknela... Kto i dlaczego zabil wiedzaca? Zboje? Chlopi? Rozbojnicy? I dlaczego pomimo smierci Werlycia ciagle stala przy scianie?

Zrozumiala wszystko, gdy tylko spojrzala na jej czuhe i lajbyk pokryte plamami brunatnej posoki. I prawie krzyknela.

Ktos przybil Werlycie do sciany wielkimi, pieciocalowymi bretnalami. Wbijal je w zywe cialo, w nogi, brzuch, rece, szyje, raz za razem, zadajac nieszczesnej okrutna i beznadziejna meke. Ale kto to zrobil? I dlaczego?! Za co?

Konstancja drgnela, slyszac szelest przy drzwiach. Obrocila sie jak wsciekla tygrysica i porwala za szable. Ale w progu nie ujrzala Gedeona. Stal tam wysoki, mlody i gladki szlachcic w rajtroku i kolpaku. Byl tak bolesnie, tak okrutnie piekny i spokojny, ze az zadrzala, napotykajac spojrzenie jego blekitnych oczu. Oczu, ktore w ogole nie przejmowaly chlodem ani zimnem. One byly po prostu martwe jak u trupa.

– Jestes wreszcie – powiedzial spokojnie. – Dlugo czekalismy, az wreszcie lania sama do nas przyszla.

Nie trzeba Konstancji szukac

Jeno w bebenek pukac.

Przybiezy sama z rana

Jako owieczka do siana...

– zadeklamowal. – Chociaz, do diaska, taka z ciebie lania, moscia panno, jak ze mnie swiety Stanislaw. Ale skoro mamy juz wadere – rzekl, unoszac do gory wskazujacy palec i potrzasajac nim gwaltownie – przyjdzie pora, by osaczyc samego basiora.

Konstancja wpadla nan z szabla jak piekielna furia, niby Amazonka, ktorej ubito ukochanego konia. Zdawac by sie moglo, ze rozwscieczona panna rozsieka nieznajomego na krwawe strzepy, ubije w jednej chwili, iz jego oblicze pod ciosem szabli straci raz na zawsze wrodzona gladkosc i urode.

Uchylil sie przed pierwszym ciosem jak przed natretna mucha. A potem od niechcenia cial, uderzyl z boku, zawinal ostrze w wiatraku, rabnal dwukrotnie i wyluskal szable z dloni dziewczyny rownie latwo jak zabawke z reki dziecka. Dwernicka rzucila sie na niego z pazurami, nie zwazajac na ostrze w jego reku.

Nie uchylil sie. Lekko, jakby od niechcenia, uderzyl ja plazem szabli w bok glowy. Konstancja jeknela. Poczula sie tak, jak gdyby ktos zgasil latarnie, a caly swiat pograzyl sie w ciemnosci. Niemal nie czula, jak wpada na szlachcica, osuwa sie na kolana...

Do chaty wpadlo trzech pacholkow. Dwoch mlodych, o obliczach wymalowanych barwiczkami, trzeci stary, o pobruzdzonej twarzy oszpeconej kilkoma bliznami. Zlapali Dwernicka za rece, szyje, wykrecili ramiona w tyl, unieruchomili w uscisku, przytrzymali.

Mlody panicz rozsiadl sie wygodnie na pienku ze starej bukowej karpy. Pochylil sie i dobyl z sakwy gesie pioro.

– Ty jestes panna, ktora miluje Jacek Dydynski – mruknal. – Nie wiesz, niewiasto, jak bardzo ci zazdroszcze. Czym bowiem jest milosc? Czym strach? Dlaczego ja nigdy jej nie poczulem? Do diabla, ja w ogole niczego nie czuje. A bardzo bym chcial! Czy ty wiesz, jak wdzieczny jestem losowi, ze urodzilem sie szlachcicem? Gdybym nim nie byl, musialbym udawac, ze miluje, iz lituje sie nad bliznim, ze wzrusza mnie meka Chrystusa i szelmy wieszanego na miejskiej szubienicy. Inaczej wygnano by mnie z rodziny, wypedzono z kazdej wioski czy miasta. A poniewaz jestem panem, nie musze odgrywac zadnej komedii, zakladac maski dobrego samarytanina czy innego kpa. Jestem, uwazasz, Konstancjo – samym soba.

Dwernicka milczala, wpatrujac sie wen z przerazeniem.

– Jedno tylko czuje u ludzi – rzekl cicho. – Wasz lek. Widze go i bez trudu rozpoznaje, czego sie boicie, przed czym drzycie, z jakiego powodu klepiecie modlitwy na kolanach i polecacie dusze Bogu. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak wielki to dar. A teraz – rozkazal glosem nieznoszacym sprzeciwu – zobaczmy, czego ty sie boisz od malego dziecka. Obnazyc ja! Pokazcie mi jej strach.

Rozdzial VII

Bitwa o Dwernicka

Wstrzasajacy list ? Zbojeckie gniazdo ? Ostrze na ostrze ? W diabelskich sidlach ? Pieklo ? Podstep Stadnickiego ? Niespodziewane uwolnienie ? Wojna z Lukaszem Opalinskim ? Tajemnica ksiag sanockich ? Samozwaniec ? Ofiara Gedeona ? Ktoz zacz Hryn Kardasz?

Swist strzaly zabrzmial jak zawodzenie upiora. Grot wbil sie w drewniany slup ganku, o lokiec od glowy Jacka, i zadygotal. Stolnikowic przykleknal, kladac dlon na rekojesci szabli. Daleko za brama, za palisadami, ktorymi obwiedziony byl dwor, dostrzegl jezdzca zawracajacego konia w strone goscinca.

To nie byl morderca, lecz poslaniec. Jak legendarny Pandaros spod Troi, w zapadajacym mroku poslal pocisk prosto w sam srodek slupa i Dydynski byl pewien, ze strzelec tam wlasnie mierzyl. Potwierdzal to nadziany na strzale wbita w drewno kilkakrotnie zlozony skrawek papieru. Jacek zlamal drzewce, zdjal list i zblizyl go do oczu. Bylo zbyt ciemno, cofnal sie wiec do izby i pochylil nad swieca.

Pismo otwieral wiersz:

Ukaz mi sie, o Pani, ukaz twarz swoje,

Twarz, ktora prawie wyraza roza oboje

Ukaz zloty wlos powiewny, ukaz swe oczy

Gwiazdom rowne, ktore predki krag nieba toczy...

Panie bracie i przyjacielu moj zacny, mosci stolnikowicu sanocki – glosil dalej list. – Wiem ja juz, jakowy klejnot waszmosc pan w Dwernikach ukrywal tudziez dlaczego tak zawziecie przeciwko wrogom Dwernickich i ludziom ichmosc pana starosty zygwulskiego stawal. Wybacz, wasc, iz klejnot ten bez pozwolenia wzialem w posesyja, jednak blask jego tak jest cudny, ze zauroczyl mnie od pierwszego wejrzenia. Nie dziwota zatem, ze chcialem blizej jemu przyjrzec sie.

Aby zas waszmosc pan nie myslal, ze szutki sobie stroje, pilno podaje, jako klejnot ow nieobiecany wyglada. Liczy on sobie dlugosci trzy lokcie warszawskie bez dwoch cali i czwartej czesci piedzi, jesli zas o szerokosc pytasz, tedy dokladnie odpowiadam, ze w biedrach bedzie tego jakis lokiec warszawski i dwie cwierci bez dwoch ziaren, w zywocie jeno dwie stopy bez polowy ziarna – musi glodno bywalo ostatnimi czasy na Dwernikach. Na piersi zas az z poltorej lokcia i pol dloni bedzie obwiedzenia. Znaczy sie, zes waszmosc twardej deski heblowac nie musial.

Ma takoz waszmosci klejnot trzy rzeczy biale, jako powiadaja Francuzi: skore, rece i zeby. Co zas sie tyczy tych ostatnich – rzecz niespotykana – wszystkie poza dwoma sa na swoim miejscu. Trzy rzeczy ma twoj kwiatuszek czarne – oczy, brwi i rzesy, trzy zas rumiane – wargi, lica a paznokietki. I takoz trzy dlugie: cialo, wlosy a rece. We wlosach zas nie uswiadczysz onej plicae, na ktora – wierzaj mi waszmosc – nie tylko chlopi nasi choruja. Trzy rzeczy ma krotkie: zeby, uszy a stopy, trzy szerokie: piers, albo lono, czolo tudziez odstep miedzy brwiami, a takoz trzy waskie: usta – jedno i drugie, kibic a pecina.

Dalej zasie urode klejnotu owego kontemplujac, rzekne waszmosci, iz draznieta jego sa gibkie i sterczace jako piers mlodej lani. One jabluszka zwienczone sa takoz ciemnymi jagodami, az czlowiek ma chec je zerwac lub wargami i jezykiem holubic. A ponizej lewej piersi, jak waszmosc pan dobrze zapewne pamietasz, jest znamie ciemne, gladkie na skorze, ktore wszakze nie szpeci, lecz calosci obrazu klejnotu dopelnia niby muszka mala, niewinna na limonie soczystym.

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату