uderzeniem mocy. Jedna z kul lezacych na ziemi pekla z cichym trzaskiem.

Sapiac, pokonal wyrwe, wskoczyl na rower i pomknal w strone wsi. Kazda komorka ciala czul, ze cos rozpoczelo poscig. Byl zachwycony, ze wreszcie sprowokowal duchy do dzialania, i jednoczesnie przerazony osiagnietym efektem. Nieoczekiwanie odniosl wrazenie, ze niewidzialny wrog juz go dopada. Bal sie odwrocic.

Cos siedzialo na bagazniku roweru. Za chwile… Zahamowal gwaltownie i zakrecil w lewo. Spod nawianego przez dziesiatki lat piasku wystawaly szczyty kamiennych nagrobkow. Stary poniemiecki cmentarzyk ewangelicki. Opuszczony, wielokrotnie sprofanowany, ale ciagle zachowujacy pierwotna moc sacrum. Domorosly szaman porzucil rower i skoczyl przez murek.

Uderzyl sie bolesnie kolanem o kant plyty nagrobnej, lecz poczul ulge. Byl bezpieczny. Skulil sie, drzacy, pomiedzy grobami. Pasma mocy wirowaly przed oczyma w postaci oceanu zielonych fal. Narkotyki pomagaly widziec wiecej, nie pozwalaly jednak ocenic, czy wizja jest realna, czy nie… Ale i tak byl zadowolony. Wyczuwal ich. Wczesniej wiele razy probowal roznych technik i nigdy mu sie nie udawalo…

***

Do kazdego instytutu archeologii od czasu do czasu przychodza paczki. Zazwyczaj zawieraja publikacje zaprzyjaznionych placowek badawczych. Bywa jednak i tak, ze na biurku pracownika naukowego laduje przesylka grubszego kalibru.

Narod nasz po latach uswiadamiania zrozumial z grubsza potrzebe istnienia archeologii i stara sie, by nauka ta kwitla. Tak wiec kartonowe pudelka kryja w sobie stosy zardzewialego zelastwa, skorupy dziewietnastowiecznych doniczek, kamienie, ktore znalazcy wydaly sie podejrzane. Czesc tych „zabytkow” jest brudna, swiezo wydobyta z ziemi, inne wrecz przeciwnie, wyszorowane na wysoki polysk.

Ludziska myla nagminnie archeologow z paleontologami, wiec na biurkach laduja „kosci dinozaurow”, czyli najczesciej krowie gnaty, oraz kamienie z odciskami muszli. Od czasu do czasu trafiaja sie znaleziska jeszcze ciekawsze – jeden z uczonych, otworzywszy przesylke, stwierdzil, ze zawiera dwa pociski od mozdzierza. Wezwani saperzy okreslili ich stan na niemal idealny i zachodzili w glowe, jakim cudem nie wybuchly, obijajac sie w trakcie transportu…

Mniej wiecej raz na dziesiec paczek zawartosc ma faktycznie cos wspolnego z archeologia. Czasem jest to garsc sredniowiecznych skorup, czasem caly garnek, niekiedy krzemienne narzedzia… Tyle tylko, ze sredniowiecznych skorup jest pelno dookola kazdej wsi istniejacej dluzej niz piecset lat. Ludzie w dawnych czasach nie znali jeszcze gminnych wysypisk smieci i wszelkie swoje odpadki wywozili wraz z obornikiem na pola.

Tylko w jednej na kilkadziesiat przesylek trafi sie cos naprawde ciekawego…

Paczka byla niewielka. Profesor Maciej Kowalski zwazyl ja w dloniach. Ciezka… Wyjal z kieszeni nozyk introligatorski i zabral sie do rozpruwania. Pod gruba warstwa szarego papieru pakowego ukazalo sie nieduze pudelko po jakiejs margarynie.

– Zawsze podziwialem idiotow, ktorzy jadaja takie rakotworcze paskudztwa… – mruknal uczony sam do siebie.

Plastikowe opakowanie oczywiscie nie bylo umyte, totez juz po chwili cale dlonie mial pokryte warstwa tluszczu. Wreszcie oderwal wieczko. Sadzac z jasnych zaciekow, nadawca przykleil je spora iloscia kleju. Wewnatrz znajdowal sie wilgotny nadmorski piasek. To akurat specjalnie profesora nie zdziwilo. Nadawcy lubia swoje skarby zabezpieczac na czas podrozy. Otrzymywal przedmioty zawiniete w siano, stare szmaty, sznur do snopowiazalki, przesypane pierzem, trocinami, granulatem paszowym… Piasek nie byl tu niczym nadzwyczajnym. Profesor ostroznie przesypal zawartosc paczki do plastikowej kuwety. W jasnym pyle mignelo cos matowoczarnego. Palce uczonego przeryly piach i wydobyly nieduzy odlamek czarnej skorupy.

– Aha – mruknal.

Obrocil ja w dloniach. Czarna grafitowana powierzchnia, do brzusca garncarz dokleil waleczek gliny. Przez niewielka dziurke przewleczone bylo zasniedziale koleczko z brazu. Cos jak kolczyk tkwiacy w malzowinie. Bo tez i bylo to ucho. Ucho doklejone do fragmentu urny twarzowej kultury pomorskiej. Kowalski odszukal na papierze adres nadawcy.

Wyszedl na korytarz i zapukal do drzwi sasiedniego gabinetu. Na pokrywajacej je plycie pilsniowej lsnila nowoscia mosiezna tabliczka: mgr Pawel Rylski.

Nie czekajac na zaproszenie, wszedl do srodka. Gabinet wygladal dokladnie tak, jak w filmach ukazuje sie pracownie szalonych dziewietnastowiecznych naukowcow. Na biurku pietrzyly sie kuwety, w nich tkwily skorupy rozmaitych naczyn. Wilgotny piach utrzymywal w odpowiedniej pozycji klejone fragmenty. Polki masywnego regalu wylozono pozolklymi gazetami, na ktorych spoczywaly ludzkie kosci, a obok podrecznik medycyny sadowej, pozakladany tu i owdzie wycofanymi z obiegu banknotami. Drugi regal zastawiony byl ksiazkami. Stol kreslarski ginal pod nierowna pryzma planow wykopow oraz teczek z dokumentacja, a na szczycie stosu stal koszyczek wypelniony krzemiennymi narzedziami.

Mlody, ciemnowlosy wlasciciel gabinetu pracowal zapamietale – walil w natchnieniu w klawisze komputera.

– Panie kolego. – Profesor chrzaknal znaczaco.

Pawel odwrocil sie zaskoczony.

– Witam, czym moge sluzyc? – Jego usta rozciagnely sie w usmiechu, ale oczy pozostaly czujne.

– To przyszlo dzis poczta. – Uczony wreczyl mu skorupe.

Magister powoli obrocil ja w dloniach.

– Ucho urny twarzowej kultury pomorskiej albo bardzo zreczna imitacja – mruknal.

Wyjal z kieszeni sprezynowiec i poskrobal ostroznie krawedz zabytku.

– Nie, to autentyk – odpowiedzial sam sobie. – Piekny odlamek, ale gdzie jest reszta?

– Przyszlo poczta. Znalazl to nauczyciel ze wsi Zgnila Woda, gdzies w wojewodztwie zachodniopomorskim.

– Cmentarzysko tej kultury z okresu najwiekszego rozkwitu… – zamyslil sie magister. – Kto wie, moze nawet kilkadziesiat grobow… Ostatnie rozkopano…

– Bedzie ze dwadziescia lat temu. A gdyby udalo sie zlokalizowac ich osade – kusil profesor – bylaby sensacja na grubsza skale. Dlatego wezmiesz doktora Olszakowskiego i pojedziecie na rekonesans. Znajdziecie nauczyciela, niech pokaze miejsce, rozpatrzycie sie w terenie…

– Jasne, tylko gdzie jest ta cala Zgnila Woda? – Pawel siegnal dlonia i wydobyl z regalu opasly atlas Polski.

Kartkowal przez chwile indeks, a potem otworzyl na odpowiedniej stronie.

– Jest – mruknal z zadowoleniem. – Gmina Lewkowe. Kiepska skala – westchnal. – Trzeba bedzie sztabowke…

Wybiegl z gabinetu, podzwaniajac kluczami od archiwum. Wrocil po kilku minutach. Zestawil kuwety ze skorupami na podloge i rzucil arkusz mapy na biurko.

– Od zachodu szosa do wsi Lewkowo, gdzie miesci sie siedziba gminy. Do Zgnilej Wody jest jeszcze kilka kilometrow drogi gruntowej. Wioska to tylko kilka gospodarstw… A co to za dziwne podluzne budynki?

– Sadze, ze to baraki pegeeru – mruknal profesor.

– Racja, jest nawet zaznaczone. Od poludnia las i bagna, od polnocy morze, od zachodu rzeka, wzdluz niej bagna… Rany, miejsce prawie odciete od swiata!

– Nie takie znowu odciete, na pewno maja linie telefoniczna. Zreszta w dobie telefonow komorkowych nie ma to az takiego znaczenia.

– Sprawdze jeszcze arkusze Archeologicznego Zdjecia Polski – mruknal magister.

– Rzuc tez okiem, jak to wygladalo przed wojna. Mamy chyba niemieckie mapy?

– Tak, ale nie dla calego obszaru.

Ponownie zniknal. Wrocil z pozolklym nieco arkuszem.

– Jest! – powiedzial, rozkladajac go na stole. – Dawniej ta wies nazywala sie Totenberg.

– Martwa Gora albo Gora Smierci – westchnal profesor. – Niedobrze.

– Dlaczego?

– Ta nazwa nie powstala bez powodu. Mysle, ze na wzgorzach znajdowano ludzkie kosci. A to moze oznaczac, ze nasze cmentarzysko bylo rozgrzebywane przez tubylcow. Z drugiej strony kultura pomorska stosowala przewaznie kremacje… Mozliwe zatem, ze nazwa wziela sie od jakiegos innego cmentarza – rozwazal profesor. – Trzeba bedzie zrobic kwerende archiwaliow, warto by przesledzic dzieje okolicy i, co najwazniejsze, sprawdzic, czy Niemcy nie kopali tam przed wojna.

– Zaraz sie za to wezme.

Jaka to przyjemnosc widziec pracownika naukowego, ktoremu jeszcze sie chce, pomyslal profesor, opuszczajac gabinet.

Pawel grzebal w dokumentacji przez ladne kilka godzin. Nie natrafil na zadne slady. Nawet pobliskie Lewkowo, ktorego prawa miejskie siegaly czternastego wieku, nigdy nie zainteresowalo archeologow. Biala plama na mapach. Miejsce, gdzie mozna znalezc doslownie wszystko… Albo nic.

***

– Oto dobry dzien na dokonanie odkrycia naukowego, ktore wstrzasnie podwalinami archeologii! – oznajmil magister Rylski, patrzac, jak dziurawa szosa znika pod kolami samochodu.

– Tak pan sadzi, panie kolego? – Doktor Tomasz Olszakowski spojrzal znad okularow i przeczesal palcami skoltuniona brode.

Od strony pobliskiego morza wial ostry, zimny wiatr. Niebo zasnuwaly ciezkie, olowiane chmury.

– Jesli to istotnie jest cmentarzysko, bedziemy potrzebowali kilku studentow do roboty – mruknal mlodszy z uczonych.

– Owszem.

Wjechali wlasnie w las, gdy Rylski oderwal wzrok od szosy i gwizdnal cicho przez zeby.

– Niech pan spojrzy, doktorze!

Drzewa byly niskie, niemilosiernie powykrecane. Niektore galezie rosly pionowo w gore, inne sterczaly pod rozmaitymi katami. Zwykle, wydawaloby sie, sosny przyjmowaly ksztalty jak z chorej wyobrazni nowoczesnego artysty. Magister zahamowal i otworzyl okno, by lepiej sie przyjrzec.

– Nie podoba mi sie tu – mruknal.

– Dlaczego? – zainteresowal sie jego towarzysz.

– Cicho… za cicho…

Faktycznie, tylko wiatr swistal pomiedzy powykrecanymi drzewami.

– Sadze, ze mozna to wyjasnic – mruknal starszy z podroznikow. – Tu byly kiedys radzieckie poligony. Widocznie ta czesc lasu stanowila cel dla artylerii. Pociski potrzaskaly mlode drzewka, te przezyly, ale rosna chore i zdeformowane. Zwierzeta uciekly. Ptaki podobno pamietaja przez cale pokolenia obszary, w ktore nie nalezy sie zapuszczac.

– Mozliwe – mruknal Pawel. – Slyszalem, ze na wybrzezu Chile jest takie miejsce, gdzie w dziewietnastym wieku byla stacja lowcow fok. Kilka kilometrow dalej na plazy wyleguja sie ich setki, a w okolicach dawnych polowan nie mozna odnalezc ani jednej. Ale mimo wszystko tu jest dziwnie…

Zamknal okno i zapalil silnik. Samochod ruszyl naprzod.

– Cos mi sie zdaje, ze i w droge pare razy trafili – zazartowal doktor, gdy mijali szczegolnie rozlegla dziure w asfalcie. – Trzeba bedzie uwazac. Jesli tu byl poligon, moga sie poniewierac niewypaly. A studenci, sam pan wie, panie kolego, jacy sa. Znajda, to zaczna rozkrecac i moze byc nieszczescie.

Wyjechali z lasu, przed nimi rozciagaly sie wydmy porosniete licha trawka i gdzieniegdzie krzewami. W powietrzu unosil sie dziwny, trudny do okreslenia smrod.

– Przeterminowane nawozy azotowe czy ki diabel? – zastanawial sie doktor. – Zwykle szambo tak nie smierdzi.

Вы читаете Rzeznik drzew
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату