– Moze gnijace na brzegu morza wodorosty? – podsunal kierujacy autem. – Plaza niedaleko, zaraz za tymi wydmami.
Na poboczach, w krzakach, bielaly plastikiem dzikie wysypiska smieci. Pola dawnego pegeeru zarastal juz mlody brzezniak. Drzewka usilowaly czerpac soki z jalowej gleby. Nadmorskie wiatry przyginaly je do ziemi.
Rylski dodal lekko gazu, podswiadomie chcac wydostac sie jak najszybciej z ponurej okolicy, jednak juz po chwili znowu musial zwolnic. Ta droga zdecydowanie nie nadawala sie do szybkiej jazdy. Przed sama wsia nawierzchnia nieoczekiwanie sie poprawila. Dziury zasypano tluczona cegla i ubito. Na nieprawdopodobnie starej zielonej tablicy widniala nazwa osady. Korozja zraca metal odsadzala lakier, cala powierzchnie pokrywaly rdzawe purchle, lecz ciagle widac bylo napis
– Wyglada na to, ze dotarlismy – powiedzial doktor Olszakowski. – Trzeba odnalezc tego nauczyciela.
– Zbigniewa Minca – przypomnial magister. Wjechal pomiedzy oplotki. Dwa rzedy barakow wzniesiono tu zapewne jeszcze w okresie rozkwitu pegeeru. Betonowe sciany upstrzyly rozbryzgi blota. Pokrzywione, przepalone ceglane kominy sterczaly z dachow pokrytych dziurawa papa. Najwieksze otwory zaslonieto starymi workami po nawozach sztucznych, przygniecionymi w rogach kawalkami cegiel. Nieprawdopodobnie brudne szyby i wykoslawione, rozlazace sie, odrapane drzwi strzegly zycia ludzi zamieszkujacych te nory.
Przed domami, sadzac po resztkach sciezek z plyt chodnikowych, znajdowaly sie w przeszlosci niewielkie ogrodki. Obecnie ciemne blocko podchodzilo az do drzwi. Nigdzie nie bylo widac tabliczek z numerami domow.
– Co za chlew – mruknal magister. – Rozumiem, ze nedza, ale mogli te dziury w scianach zaklajstrowac chocby glina… Ponuro tu jakos.
– Bo i dzien taki ponury…
Posrodku wsi, na nieduzym placyku, sterczal mocno pochylony budynek z plyty pilsniowej. Sadzac po grubych kratach zabezpieczajacych brudne okna, byl to sklep. Na betonowych schodkach siedzialo kilku tubylcow. We czterech rozpijali flaszke taniego wina. Magister zatrzymal samochod i wysiedli. Pomiedzy barakami snula sie won fermentujacego szamba. Jeden z domow udekorowano krzywo przytwierdzona, zardzewiala tablica, ktora informowala, ze tu miesci sie
– Cywilizacja – parsknal magister, ale doktor nie podchwycil zartu.
Odprowadzani uwaznymi spojrzeniami autochtonow, po popekanych schodkach weszli do sklepu. Umeblowanie w pelni korespondowalo z wygladem zewnetrznym lokalu. Lade obito szara od brudu cerata, na zakurzonych polkach z plyty wiorowej gdzieniegdzie staly torby z maka i makaronem oraz jakies sloiki z przetworami. Najbardziej eksponowane miejsce zajmowalo kilkadziesiat flaszek wina marki Ogier. Za lada na krzesle siedziala rozlazla, zapasiona baba w nieokreslonym wieku.
– Wy czego? – zapytala konkretnie.
– Szukamy Minca – odparl rownie konkretnie Olszakowski.
– A, nauczyciela – burknela, szczerzac popsute zeby. – A, to pewnie w szkole jest…
– Panowie do mnie? – rozleglo sie z tylu.
Odwrocili sie jak na komende. W drzwiach stal jeden z tubylcow, ktorzy przed chwila na schodach znecali sie nad butelka.
– Milo mi niezmiernie, zapewne panowie archeolodzy?
Przedstawili sie i wymienili uscisk dloni. Nauczyciel mial ciezka, kostropata, murarska lape. Zalatywalo od niego wonia taniego wina.
– Zainteresowal nas ten kawalek skorupy – wyjasnil doktor. – Chcielismy obejrzec miejsce, w ktorym zostal znaleziony.
– Cztery flaszki – nauczyciel spokojnie wymienil cene.
Spojrzeli po sobie zaskoczeni.
– Tyle to bedzie kosztowalo – wyjasnil Minc. – Za wszystko w tym kraju trzeba placic.
– Cztery flaszki czego? – zapytal ostroznie Rylski.
– A tego, o, ogiera – wskazal polke.
– Pietnascie zlotych – wyjasnila sprzedawczyni.
– Pietnascie zlotych za takie gowno? – zdumial sie Olszakowski.
– Za cztery butelki z kaucja – uscislila. – To co, podawac czy nie podawac? Mnie za gadanie nie placa!
Magister odliczyl zadana kwote. Nauczyciel umiescil dwa mozgotrzepy w kieszeniach marynarki, a dwa wzial w dlonie.
– A szklo niepotrzebne? – zatroszczyla sie sprzedawczyni, wskazujac plastikowe kubeczki.
– E, jeszcze mamy – uspokoil ja.
Wyszedl przed sklep. Kumple na jego widok ozywili sie wyraznie.
– Chlopaki, zalatwilem wam dwa „soki” od naszych nowych sponsorow-naukowcow! – oznajmil gromko nauczyciel.
Kucnal, opierajac sie o sciane, i wyciagnal przed siebie trzesace sie rece z flaszkami. Wypuscil obie jednoczesnie. Puk, puk – uderzyly o betonowe schodki. Magister ze zdumieniem spostrzegl, ze od precyzyjnego uderzenia odpadly denka. Nauczyciel zlapal butelki za szyjki i jednym zrecznym ruchem odwrocil o sto osiemdziesiat stopni. Denka zostaly na stopniu, a on trzymal dwa jakby kielichy pelne zlocistego napoju. Rozlal przy tym zaledwie kilka kropli. Podal wino kumplom i wstal.
– No to w droge – powiedzial do zaskoczonych archeologow.
– Niezla sztuczka – mruknal Rylski, gdy sadowili sie w samochodzie.
– A tak, z nudow czlowiek tak do wprawy dochodzi – wyjasnil Minc. – A ta skorupa, znaczy sie, ciekawa?
– Tak nam sie wydaje, ale musimy zobaczyc miejsce, zeby sie upewnic.
– Ech, przydalyby sie w okolicy wykopaliska – westchnal nauczyciel – bo tu, kurde, wszyscy na bezrobociu, kuroniowka juz sie skonczyla, a do lopaty przeciez przyuczeni od malego.
Zaraz za wsia rozciagala sie piaszczysta rownina porosnieta licha trawa. Szosa zamienila sie w zuzlowke, a potem w piaszczysta sciezke. Pawel po namysle zatrzymal samochod.
– Co sie stalo? – zapytal Minc.
– Nie pojade po tym, przeciez zagrzebie sie po osie w piasku.
Wysiedli. Magister wyjal z bagaznika saperke, doktor zabral torbe z lekkim sprzetem. Ruszyli na piechote sciezka przez wydmy.
– Co tak smierdzi? – zapytal nauczyciela.
Kazdy podmuch wiatru przynosil kolejne fale dziwnej woni.
– A, to? Szambo za wydma wylewamy. Musi skislo…
Rownina zarosnieta licha trawa ciagnela sie po horyzont. Gora Smierci okazala sie po prostu spora wydma, najwyzsza w tej okolicy. Maszerowali sciezka. Gdzieniegdzie z piasku sterczalo po kilka, kilkanascie klosow zboza.
– To byly pola waszego pegeeru? – zapytal Pawel, byle tylko przerwac nieznosne milczenie.
Nauczyciel rozejrzal sie wokolo z frasunkiem.
– Cos tak jakby – powiedzial – kazali siac, ale i tak nie roslo. A teraz juz, cholera, nawet obsiewac nie kaza. Kiedys robota byla i pieniadze szly, dzis bezrobocie degraduje miejscowych – dodal naukowo. – Niby i tak wczesniej dochodow z tego nie bylo, bo tu nawet kombajnem nie bylo jak wjechac, ale ludzie czuli, ze robia cos pozytecznego. Teraz – machnal reka – parszywe czasy…
Wreszcie staneli nad niezbyt glebokim wawozem przecinajacym rownine.
– O, tu, patykami zaznaczylem. – Minc wskazal trzy galazki ulozone w trojkat.
Zeskoczyli na dno. Rylski spojrzal uwaznie na sciany rowu. Mniej wiecej dwadziescia centymetrow nad dnem ciagnela sie ciemna warstewka gruba na kilkanascie milimetrow.
– Poziom humusu pierwotnego – mruknal.
– Co to? – zaciekawil sie nauczyciel.
– Kiedys tu byl poziom ziemi, rosla trawa i odkladala sie prochnica – wyjasnil niecierpliwie doktor. – Potem, prawdopodobnie na skutek poteznego splywu z ktorejs wydmy, ta powierzchnia zostala przykryta metrowa przeszlo warstwa piasku.
Podszedl do ulozonego z patykow znaku. Skrobnal podloze saperka. Piasek, piasek… Warstwa pierwotna byla tu wyzej.
Poskrobal sie po glowie.
– Myslalem, ze w warstwe humusu byl wkopany grob – powiedzial w zadumie – ale nie ma tu zadnych sladow. Widocznie to ucho woda przyniosla z gory.
– To moze chodzmy poszukac? – zaproponowal magister.
– Taki wlasnie mialem zamiar.
Poszli wzdluz wawozu. Caly czas towarzyszyla im cienka ciemna warstewka nad samym dnem.
– Jak pan sadzi, czy to byla jednorazowa katastrofa, czy raczej piasek byl nanoszony stopniowo? – zapytal Minc doktora.
– Nie wiem. Nie wyobrazam sobie jednorazowego obsuwu, ktory pokrylby piachem tak duzy obszar… To raczej byly cale lata nawiewania. Moze trawy na wydmach ulegly wypaleniu, warstwa ziemi zerodowala i zaczal swobodnie przemieszczac sie z wiatrem?
– Albo od jakiejs powodzi zostalo – dodal nauczyciel.
Wyjal z kieszeni jedna z flaszek, a nastepnie, wyrwawszy korek zebami, pociagnal kilka lykow. Przeszli jeszcze dwadziescia metrow. Teren wzniosl sie, jar mial teraz okolo dwoch i pol metra glebokosci. Patrzyli z niepokojem na piaskowe sciany, ale najwidoczniej trzymaly sie mocno. Warstwa humusu powoli wspinala sie w gore; byla teraz poltora metra nad dnem rowu. Nieoczekiwanie z boku pojawila sie nieregularna ciemna plama.
– Znalezlismy – mruknal Pawel.
– To? – w glosie nauczyciela zabrzmialo rozczarowanie.
– Ktos wykopal spora dziure w owczesnej powierzchni ziemi – wyjasnial Olszakowski, doczyszczajac plame saperka – wstawil do srodka urne i zasypal dziure gleba zgarniana wokolo. Dlatego jest troche innego koloru niz ten piach.
Wydobyl niewielki ulamek czarnej skorupy. Przeszedl jeszcze kilka krokow i wypatrzyl kolejna ciemna plame – tu brzusiec urny wystawal ze sciany. Widac tez bylo kawalek plytki z lichego, kruszacego sie wapienia. Najwidoczniej ten grob mial kamienna obudowe po bokach.
– Metr ziemi do zdjecia od gory – mruknal, patrzac na profil. – Sporo tu tego.
Zidentyfikowal jeszcze dwa wykopy widoczne w skarpie. Na dnie wawozu poniewieraly sie odlamki czarnych skorup.
– To co to bylo? – zapytal nauczyciel. – Cmentarz tych jaskiniowcow?
– Tak, ale to juz nie byli jaskiniowcy. – Rylski usmiechnal sie z wyzszoscia. – Mieli gdzies tu wioske, a na pagorku zalozyli cmentarz. Ciekawe znalezisko.
– To jak bedzie z nagroda? – Oczy tubylca lekko zablysly.
– Wyslemy wniosek do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Troche to potrwa, ale sadze, ze przyjdzie jakis niewielki przekaz. Moze nawet kilka stowek. Wazne, zeby nikt tu nie grzebal do czasu, jak wrocimy ze sprzetem.
– A tylko sprobuja – mruknal Minc. – Zreszta nikt jeszcze nie wie, ze to znalazlem.
– I bardzo dobrze. Trzeba bedzie przeprowadzic szczegolowe badania… Wracajmy.
Niebo zasnuly fioletowe, ciezkie chmury, lada moment mogl lunac deszcz. Nauczyciela podwiezli pod sklep. Gdy pozbyli sie juz pasazera, Pawel odetchnal z ulga i ruszyl wyboista droga w strone