cywilizacji.
– Uff, paskudna okolica – powiedzial do towarzysza.
– I ludzie nieciekawi – dodal doktor. – Ale coz poczac? Czasem w smietniku trzeba pogrzebac, zeby znalezc perly.
Magister dodal gazu. Byle dalej od tego posepnego miejsca.
Wreszcie pojawily sie domy Lewkowa. Odrapane, walace sie rudery po wizycie w Zgnilej Wodzie wydawaly sie ostoja normalnosci. Byla tu nawet poczta i przystanek pekaesu. Doktor sprawdzil telefon komorkowy, jednak aparat nadal nie lapal pola. Dopiero dwa kilometry dalej nieoczekiwanie odnalazl siec.
– Trzeba sie zastanowic, gdzie zamieszkamy podczas wykopalisk – powiedzial Olszakowski, gdy wyjechali wreszcie na dobra droge. – Ten pegeer wydaje mi sie potwornie syfiasty.
– Latwo sobie wyobrazic wnetrze tych barakow – mruknal magister. – Sciany wykonczone plyta gipsowo-kartonowa, przezarte wieloletnim, ba, wielopokoleniowym brudem, zacieki od dziurawego sufitu, grzyby scienne…
– Zapewne nawet tych rakotworczych odmian – uzupelnil doktor.
– W dodatku nie sadze, zeby mieli jakies wolne pomieszczenia. Tych barakow jest tylko kilka, a, jak pan widzial, krecila sie tam cala masa ludzi. Sadze, ze trzeba bedzie podejsc do sprawy tradycyjnie. Wdzialem taka trawiasta laczke kawalek na zachod od stanowiska. Ziemia powinna utrzymac sledzie. A na strychu instytutu powinny byc stare wojskowe namioty.
– Tak chyba trzeba zrobic – westchnal doktor. – Ekspedycja jak w dziewietnastym wieku.
– Pradu nie bedzie – mruknal Pawel. – Mozna by pociagnac ze wsi kabel, ale nie mamy dwukilometrowe – go drutu… A kupic, po te siedemdziesiat groszy za metr razy dwa tysiace…
– Sporo – powiedzial jego towarzysz. – Zreszta nie wiem, czy we wsi jest prad.
– Jak to?
– W sklepie brak lodowki, nie bylo tez oswietlenia, choc dzien dosc ponury.
– Przeciez kolchoz, przepraszam, pegeer musial miec elektrycznosc! Elektryfikacja plus wladza rad i reszta tych sloganow.
– Cztery kilometry do Lewkowa, niby niedaleko… Mogli miec w pegeerze wlasny generator, na przyklad na rope, a teraz nie ma po prostu paliwa. Wlaczaja go moze na kilka godzin dziennie. Zreszta nie widzialem ani slupow trakcyjnych, ani anten na dachach.
– Szkola musi miec prad. I w sklepie stal telewizor.
– Moze i racja, zima byloby zbyt ciemno. – Doktor zamyslil sie. – W instytucie mamy jakis agregat. Stary jak swiat, ale trzeba sprawdzic, czy jeszcze dziala…
Poranek we wsi. Walace sie domy, bloto, tubylcy na schodkach przed sklepikiem sacza pierwsza tego dnia flaszke najtanszego wina. W powietrzu wisi mgla. Wszystko wokolo jest szare, ponure i beznadziejne. Jedynym akcentem kolorystycznym, ktory nie pasuje do otoczenia, jest czerwona polciezarowka instytutu. Rylski wszedl do sklepu.
– Gdzie mieszka nauczyciel? – zapytal sprzedawczynie.
Spojrzala na niego spode lba.
– A, w szkole go znajdziecie – burknela. – Lekcje teraz ma.
Podjechali pod barak ozdobiony czerwona tabliczka.
– Niech pan jedzie na miejsce, doktorze – zwrocil sie do Olszakowskiego. – My dolaczymy pozniej.
Magister ruszyl po schodkach do szkoly. Pchnal lepkie od brudu drzwi z dykty. Za nimi ciagnal sie cuchnacy moczem, ciemny korytarz. Mezczyzna zapukal do drzwi opatrzonych tabliczka z napisem „Klasy I-IV”.
– Wejsc! – rozleglo sie warkniecie.
Otworzyl drzwi i wkroczyl do sali. W lawkach siedzialo dziesiecioro dzieci w roznym wieku. Spojrzaly na niego bezmyslnie. W powietrzu unosil sie smrod niemytych cial, niepranych skarpetek i upiornej stechlizny. Az mu sie zakrecilo w glowie.
Nauczyciel przerwal swoje przemowienie.
– Ach, to pan – usmiechnal sie do archeologa. – To jak, bedzie ekspedycja?
– Wlasnie przywiezlismy sprzet. Do kogo nalezy tamto pole za rowem?
– A, pegeerowskie, mozecie sobie kopac do woli. Syndyk sprzedal, co sie dalo, i juz z piec lat sie nie pokazuje. A soltysem wsi jestem ja i macie ode mnie pozwolenie. Bedziecie potrzebowali robotnikow?
– Tak, ludzi z lopatami i z piec par taczek…
– Da sie zalatwic. Koniec lekcji! – huknal na uczniow. – Zmiatac do domow i powiedzcie starym, ze za pietnascie minut przed biurem bedzie zebranie w sprawie pracy!
Smarkateria pozbierala zeszyty oraz nieliczne wystrzepione podreczniki, a potem tlumnie rzucila sie do drzwi.
– Cos te dzieciaki mizerne – zauwazyl Rylski, gdy Minc zamykal drzwi klasy.
– Bo to po pijanemu poczete.
Przeszli przez wies. Za barakami wznosil sie budynek mieszczacy zapewne w czasach swietnosci osady biuro pegeeru. Obecnie konstrukcja przechylila sie na jedna strone, a okna zarosly pajeczynami. Nauczyciel wylowil z kieszeni klucz i pokonujac zardzewialy zamek, wpuscil magistra do srodka. Pomieszczenia nie uzywano od wielu miesiecy. Bylo duszno i cuchnelo myszami.
– Sa i narzedzia – mruknal Minc, otwierajac kopniakiem kolejne drzwi. Na podlodze komorki pietrzyl sie stos rzuconych byle jak lopat i szpadli. Stalowe elementy pokryla delikatna kaszka korozji.
Pod sciana stalo kilka zardzewialych taczek.
Obejrzeli pobieznie zdezelowany sprzet, a potem wyszli na spotkanie z sila robocza. Przed barakiem stalo juz ze dwudziestu chlopa. Patrzyli na archeologa i soltysa. Niektorzy drapali sie po zmierzwionych kudlach lub nieogolonych mordach.
– Ilu potrzeba? – zapytal rzeczowo Minc.
– Nie wiecej niz dziesieciu.
– W szeregu zbiorka! – huknal.
Ustawili sie niechetnie. Nauczyciel wyjal z kieszeni elektroniczny alkomat.
– Pijani dwa kroki w tyl – polecil. – Wstawieni tez.
Szereg cofnal sie poslusznie o dwa kroki.
– Trzeba bylo przyjechac przed otwarciem sklepu – pouczyl Minc magistra. – O tej porze juz pozno… Trudno, bierzemy, co jest. Dziesieciu do roboty przy lopatach wystap! – polecil. – Cztery zlote za godzine, dwanascie godzin dziennie, bez opierdalania sie.
Czesc odwrocila sie na piecie i odeszla. Zostalo jedenastu.
– I zadnego chlania w miejscu pracy – uscislil nauczyciel.
Trzej kolejni robole zrezygnowali. Zostalo osmiu.
– Oto panska ekipa. – Nauczyciel skinal glowa Rylskiemu. – Taczki w dlon, lopaty na taczki i na Trupia Gore! – huknal.
– Eee, na Trupia Gore? – mruknal ktorys.
– Cos ci sie, Malinowski, nie podoba?
– No, to, jak by powiedziec, zle miejsce. Zreszta sam wiesz…
– Zle nie zle, robota jest do wykonania. A jak ktory nie ma ochoty machac lopata, to niech spierdala w podskokach.
Wszyscy widac chcieli zarobic, bo nikt sie nie ruszyl.
Zazwyczaj laikom wydaje sie, ze praca archeologa jest latwa i przyjemna. Siedzi sie z pedzelkiem i odkurza tkwiace w ziemi skorupki. Owszem, archeolodzy zajmuja sie takze odkurzaniem znalezisk, ale stanowi ono nie wiecej niz piec procent ogolnego czasu pracy. Niewiele zmienilo sie od dziewietnastego wieku. Nadal podstawowym narzedziem badawczym jest lopata. Zazwyczaj warstwy interesujace dla uczonych znajduja sie pod po – v wierzchnia ziemi. Czasem metr, czasem mniej… Nadmiar gleby nalezy usunac. Mozna to zrobic na przyklad spychaczem, kazdorazowo zdzierajac okolo trzydziestu centymetrow nadkladu. Jednak gdy zblizymy sie do warstw cennych dla nauki, spychacz wraca do bazy. Teraz glownym argumentem badawczym staja sie lopata i taczka do transportu zbednej gleby.
To najgorszy mozliwy moment. Nalezy zerwac zlogi geologiczne, uwazajac przy tym, by nie naruszyc specjalnie warstw kulturowych. Nadmiar ziemi nalezy wywiezc na halde. Kazda taczka, jesli sie ja solidnie naladuje, to czterdziesci do piecdziesieciu kilogramow. Bywaja dni, ze takich porcji wywozi sie nawet piecdziesiat. Metr szescienny ziemi wazy poltorej tony…
Z reguly pierwsze praktyki wykopaliskowe studenci odbywaja miedzy drugim a trzecim rokiem studiow. Chodzi o to, by nie zniechecac ich przedwczesnie. Po calym dniu wypelnionym na przemian machaniem lopata i przerzucaniem hald zdarzaja sie chwile zalamania. Pewien odsetek studentow przekonuje sie, ze archeologia nie jest jednak celem ich zycia.
Po zerwaniu nadkladu i szczesliwym wywiezieniu go poza obszar wykopu zaczyna sie kolejny etap zabawy. Powierzchnie nalezy wyrownac graca, sfotografowac, zdjac siatke punktow niwelacji, narysowac plan na papierze milimetrowym…
Potem mozna kopac dalej. Prowadzac lopate na plask, zdejmuje sie warstwe ziemi gruba na piec do dziesieciu centymetrow. I znowu doczyszczenie, niwelacja, fotografia, plan. W trakcie kopania oczywiscie nalezy uwazac na kazde, najdrobniejsze nawet gowienko. Kawalki kosci, paciorki, skorupki – to wszystko trafia do plastikowych torebek. Zdejmowane warstwy nalezy opisywac w specjalnych formularzach, woreczki ze znaleziskami oznacza sie numerami warstw. Kazdy ruch lopata rodzi mase biurokratycznej roboty.
Na koniec ziemie z eksplorowanego obszaru nalezy przesiac przez sito o drobnych oczkach, celem pozyskania wszystkich tych drobnych artefaktow, ktore przeoczono przy kopaniu. Zbadanie wykopu o powierzchni trzydziestu metrow kwadratowych na glebokosc jednego metra moze zajac miesiac. Jesli natrafi sie na fundamenty, groby, wysypiska smieci et cetera, czas pracy wydluza sie nawet trzykrotnie.
Doktor Olszakowski stal na szczycie wzgorza. Ponizej grupa bylych pegeerowcow pracowala ciezko, usuwajac nadklad. Oczyszczali kawalek o wymiarach dwadziescia na dwadziescia metrow. Cztery ary powierzchni. Ziemie wozili taczkami po kladce z desek i zsypywali ja do wawozu, z dala od pochowkow.
– Wydajnosc minimalna – powiedzial stojacy opodal Pawel. – Mam nadzieje, ze studenci pojawia sie dzis wieczorem i od jutra bedzie mozna ich zmienic.
– No coz, odwykli od pracy – westchnal doktor. – Kiepsko sie odzywiaja, bardzo duzo pija i sa efekty… Przypomina mi to takie opowiadanie o ufoludkach, ktorzy przylecieli nalapac na Ziemi niewolnikow do pracy w kopalniach, zlapali pijaczka i zrobili proby wytrzymalosciowe, po czym odlecieli, sadzac, ze Ziemianie do niczego sie nie nadaja.
Pawel parsknal smiechem. Przeszedl kilka krokow i kopnal wystajacy z ziemi kawalek drutu. Po chwili wyciagnal z piasku miedziana krate, mierzaca mniej wiecej siedemdziesiat na siedemdziesiat centymetrow.
– A coz to jest takiego? – zdumial sie. – Tak czy siak, wspolczesny smiec…