worek z jedzeniem naszykowanym przez Panke, przewodnik, jak sie okazalo, mial buklaczek horylki. Wypili, zjedli, znowu wypili.
– Ech, nie nawyklym do takiej wloczegi – westchnal watazka, ogladajac pokryte odciskami stopy.
– Tedy spocznijcie sobie, a ja przejde sie po zagajnikach i obacze, czy gdzies swiezego tropu nie widac – zaproponowal Stiepan.
– Z czystego serca twe slowa plyna – pochwalil go Ptaszek.
Chlopina podciagnal portki i ruszyl wawozem. Samillo dolal sobie wodki. Dzien byl cieply, cisza i sloneczko rozleniwialy.
– Najlepiej, gdyby ten miejscowy gada ubil – mruknal. – Potem my jego zaciukamy i przed wieczorem bogaci bedziemy. Tylko wracac trza bedzie inna droga i konie na zmarnowanie we wsi ostana.
– Koni szkoda – zauwazyl Ptaszek. – Zrobmy inaczej. Wy ze zlotem poplyniecie w dol rzeki, a ja do wsi wroce i powiem, ze bydle was pozarlo. Konie zabiore, spotkamy sie kilka mil od wioski.
– Slusznie – pochwalil watazka.
Nieoczekiwanie dziki, nieludzki skowyt zmrozil ich uszy.
– Wyglada na to, ze nasz przewodnik znalazl Poloza – stwierdzil markotnie Ptaszek. – Albo raczej Poloz jego znalazl.
– No i swietnie. – Samillo zatarl dlonie. – Ruszajmy. Bestie ubijem, gdy go bedzie zzerac! A moze i zasnie, jak sie obje? Tak lepiej by bylo.
Mulat i Chinczyk popatrzyli na siebie niepewnie. Ale Niemirycz z kusza w dloni juz skradal sie miedzy skalami. Mamroczac przeklenstwa, ruszyli za swoim watazka.
Samillo ostroznie posuwal sie sciezka, gdy nieoczekiwanie stanal jak wryty. Za zakretem droge przegradzalo mu lajno. I to jakie… Balas byl grubosci beczki i dlugi na co najmniej dziesiec krokow. Smrod byl upiorny. Z brazowej masy tu i owdzie sterczaly zakrwawione ludzkie kosci i strzepki niebieskiej tkaniny. Tupot za plecami swiadczyl, ze obaj obwiesie wlasnie nadbiegli.
– Lo krucafuks! – Chinczyk z wrazenia zaklal po goralsku. – A coz to jest takiego!?
– No, gowno. – Niemirycz wzruszyl drzacymi ramionami. – Lajna nie widzieliscie?
– Ale… – zaczal niepewnie Jersillo. – Toz jak sobie wyobraze rzyc, ktora to zrobila, a potem zwierza tegoz reszte…
– Stiepan nie byl ulomek – dodal powaznie Ptaszek. – Szesc stop wzrostu, w barach szeroki, a widac Polozowi na jeden kes starczyl.
– No tak – zafrasowal sie watazka.
– Tedy tak mysle – brnal Jersillo – moze lepiej byloby… Skoro gad go lyknal i nie zasnal po tym… To plany nasze burzy.
– Slusznie prawi – dodal Ptaszek. – Tu by trza calej armii. I armat kilka. Bandurzysta spiewal, ze Poloz na dziesiec krokow tylko dlugi, ale cos mi sie widzi, ze troche zle jego rozmiary slepiec ocenil.
– Przemyslawszy dokladnie nasz problem, dochodze, drodzy przyjaciele, do tychze samych wnioskow. – Niemirycz z trudem stlumil szczekanie zebow. – Wrocimy tu oczywiscie wieksza kompanija w czasie bardziej stosownym – dodal pospiesznie, by zachowac twarz.
Dniepr przebyli, wioslujac, jakby ich gonili wszyscy diabli. Ktos musial spostrzec te rejterade, bowiem gdy dobili do pomostu, czekala juz cala wioska.
– A gdzie Stiepan? – Przez tlum wiesniakow przedarla sie kobieta w jedwabnej chustce.
– Poloz go zezarl – wyjasnil bezlitosnie Samillo. – Tylko kosci resztki, w gownie utytlane, znalezlismy.
Kobieta wybuchla placzem.
– Co ja teraz zrobie nieboga! Sama z czworka dzieci na tym swiecie ostalam! – ryknela. – A i procenta przecie mial od skarbu dostac!
– Sprawa to niezmiernie przykra. – Duchowny spojrzal na trojke obwiesiow. – Na waszej sluzbie legl, tedy i kobiecie kilka groszy dac powinniscie. Dumam, ze dziesiec dukatow bedzie akurat.
– Ile?! – ryknal Samillo. – Sam wlazl gdzie nie trzeba, nie tylko nie doprowadzil nas na miejsce, ale jeszcze wlasnej glupoty przyczyna bestii za zer posluzyl. Grosza zlamanego nie dam!
– Jakze to: nie? – Soltys spojrzal na niego zdziwiony.
Wokol rozlegl sie szmer. Watazka rozejrzal sie nerwowo. Teraz dopiero zauwazyl, ze chlopi widac przybiegli na ich spotkanie, odrywajac sie od zajec gospodarskich. Jeden trzymal siekierke, inni cepy i widly…
– Kupa ich, nie przedrzemy sie – mruknal Ptaszek Po lacinie.
– Moze sie jakos dogadamy? – zaproponowal trzezwo Jersillo. – Dziesiec dukatow to kwota powazna wielce, zwlaszcza dla ludzi tak ubogich jak my…
Po dlugich targach stanelo na siedmiu.
– Pojechali? – Stiepan ostroznie wyjrzal z szopy.
– Lap, twoja dola. – Soltys rzucil mu dwa dukaty. – Dobrzes sie spisal. Siedem czerwonych zlotych za twoja skore dali, dwa za kusze zaplacili, batiuszka talara ofiary na cerkiew dostal, a i sporo grosza w karczmie przepili.
– Bedzie co jeszcze dzis do roboty?
– Marko z kijowskiej rzezni nowych kosci krowich cala fure przywiozl. Trza na tamten brzeg przewiezc i po krzakach rozwlec, dwoch ludzi do pomocy dostaniesz.
– Ludzkich by sie przydalo wiecej – zauwazyl chlop. – To mocne wrazenie robi i szybciej amatorow do poszukiwan zniecheca. A lepiej jeszcze trupa kilkudniowego… – rozmarzyl sie.
– Moze cos u papistow na cmentarzu wykopiem. I na jutro sie szykuj, Mychajlo donosil, ze kolejny lowca niebawem do nas dotrze.
– Hy!
Niewidomy bandurzysta zsunal opaske i przeczytal, co zapisano na pergaminie. Schowal stosik dukatow do kieszeni.
– Rymy to nietrudne – powiedzial. – W dwie niedziele wszystkie dzieciaki z naszego cechu wyuczym i od Krakowa po Dzikie Pola w kazdej karczmie beda wasza, panie, chwale glosic. Jeno klopot w tym, iz historia ta troche nazbyt fantastyczna mi sie zdaje.
– Co jest nie tak? – naburmuszyl sie Samillo.
– W to, zescie gada w boju szabla zasiekli, ludzie jeszcze uwierza. Ale zescie wszystkie jego skarby ubogim chlopom rozdali…
– Dobrze, wykresl ostatnia zwrotke – westchnal warchol.
Bunt szewcow
Nadchodzi wczesny jesienny zmierzch. Zapalam galazke bukszpanu. Kresle okrag wokol siebie, oczyszczajac przestrzen, w ktorej bede pracowal. Zataczam drugi, mniejszy, wypalajacy to, co rozprasza. Wreszcie trzeci, by oczyscic narzedzia. Palcem zanurzonym w winie rysuje trojkat na swoim czole. Zamykam sie dla swiata, otwieram dla czynu. Czas przestaje istniec. Rzeczywistosc zewnetrzna traci z ta chwila jakiekolwiek znaczenie. Moge odlozyc prace, dopiero gdy para butow zostanie skonczona. Tylko bezposrednie zagrozenie zycia daje mi prawo, by wstac z zydla. Moj dziadek byl prawdziwym twardym szewcem. Przerwal prace, dopiero gdy roztrzaskano mu glowe.
Wizja pojawila sie tak jak zwykle gdzies na pograniczu jawy i maligny, w chwili gdy czlowiek sam nie wie, czy spi, czy czuwa. Fresia, moje miasto. Tyle razy widzialem je w snach, tyle nocy spedzilem, blakajac sie uliczkami wzdluz zabitych deskami witryn sklepikow i warsztatow, patrzac na pokryte liszajami niegdys piekne domy. Czemu musialem przezywac to ponownie? Dlaczego nigdy nie zdarzylo mi sie snic o czasach, gdy jeszcze kwitlo?
Wstawal swit, miedzy kamieniczkami snuly sie jezyki mokrej, szarej mgly. Bieglem waskim zaulkiem w towarzystwie kilku czeladnikow. Pedzilismy po kocich lbach, na zlamanie karku, prosto w strone zatoki. Nad dzielnica portowa unosily sie dymy.
Z daleka dobiegal tupot podkutych buciorow. Gonili nas? Tam w dole slychac bylo huk pojedynczych wystrzalow. Wpadlismy w brame. Kolejny pasaz, tym razem biegnacy trawersem zbocza, prowadzil na skwerek. Pod cokolem czekala druga, podobna grupka. Na nasz widok chwycili samopaly oparte o postument.
Spojrzalem na pomnik. Piaskowcowa statua poszarzala, tu i owdzie widac bylo na niej slady uszkodzen spowodowanych przez odlamki lub zablakane kule. Jednak twarz mezczyzny nawet pod warstwa brudu pozostala taka jak dawniej. Nieco dzika i drapiezna, o ostrych rysach i hardym spojrzeniu. Twarz odkrywcy, podroznika, kondotiera gotowego bez wahania poswiecic swoje zycie…
Niewielka mosiezna tabliczke pokrywaly wykwity sniedzi. Napis byl czesciowo zatarty, ale nie musialem czytac, by wiedziec, czyja postac wykuto w kamieniu. Ake Gevein.
Pocisk uderzyl w cholewe buta i wylupawszy kawal, gwizdnal rykoszetem tuz kolo mojego policzka… Ocknalem sie, krzyczac, zlany potem. Dlugo lezalem rozdygotany. Jaki dzis dzien? Sobota…
Gielda na warszawskim Kole to specyficzne miejsce. Handluje sie tu antykami. A scislej mowiac, rupieciami, wsrod ktorych czasem trafiaja sie prawdziwe antyki. Dziewiecdziesiat procent oferowanego towaru to zwykly szmelc wygrzebany na strychach czy w piwnicach. Jesli ktos potrzebuje wieszaka sprzed piecdziesieciu lat, przedwojennej ksiazki o okladce zjedzonej przez wilgoc czy zardzewialej kotwicy – jest to dla niego idealne miejsce. Na kramach, kramikach i gazetach leza lalki z pourywanymi glowami, tabliczki znamionowe przedwojennych silnikow, zardzewiale helmy, skorodowane karabiny wygrzebane z okopow, kafle piecowe, zarowno cale, jak i poobtlukiwane, oraz pogiete platerowane sztucce. Zasniedziale klamry wojskowych pasow sasiaduja z tandetnymi porcelanowymi figurkami.
Ale jesli ktos zapragnie parac sie na przyklad kowalstwem, to w kilka miesiecy jest w stanie skompletowac sobie zestaw mlotow, cegow i szczypiec, a przy odrobinie szczescia moze i kowadlo mu sie trafi…
Z ogromnego stosu rozmaitego smiecia podnioslem jeden przedmiot. Gladka bukowa rekojesc pociemniala. Jej powierzchnie wytrawil pot i wypolerowala szorstka skora rzemieslnika. Narzedzie idealnie ulozylo sie w mojej dloni. Popatrzylem na ostrze. Bardzo stary model. Szara stal znaczyly gesto czarne plamki typowe dla zelaza, ktore bardzo dlugo lezalo nieuzywane w szufladzie.