Krawedz tnaca byla w jednym miejscu minimalnie wyszczerbiona. Popelnilem blad, siegajac od razu po upatrzony przedmiot. Najpierw trzeba bylo przejrzec kilkanascie innych i powybrzydzac, by uspic czujnosc sprzedawcy. Co sie stalo, to sie nie odstanie, ale mozna sprobowac zmniejszyc szkody. Czyli udawac glupiego, bazarowe cwaniaczki z reguly sie na to nabieraja.
– Ile za to dlutko? – zapytalem.
– Dwie dychy – wychrypial kaprawy typ pilnujacy stoiska.
Mam zly akcent. Znam polski juz biegle, ale ciagle mozna sie zorientowac, ze nie jestem stad. Z wygladem tez jest nie najlepiej. Moja rasa ma troche wieksze oczy, odrobine przyplaszczony nos, wydatne kosci policzkowe. Nasza skora jest barwy miodu, o ton lub dwa ciemniejsza niz u tubylcow. Gdy ktos pyta, mowie, ze pochodze z Peru. Polacy lubia Indian.
Otaksowalem go dlugim spojrzeniem. Mruzyl przekrwione oczy, pot pokrywal nabrzmiala, opuchnieta twarz. Dwudniowy zarost pokryl policzki twarda szczecina. Wczorajsze pijanstwo i dzisiejszy kac wypisane na gebie.
– Dam trzy zlote. Na piwo starczy.
Odruchowo oblizal wyschniete wargi. Wizja kufla pelnego chlodnego i pienistego eliksiru zycia musiala wywrzec na nim pewne wrazenie.
– Dawaj piatke i jest twoje – burknal.
Podalem mu monete i ruszylem dalej. Dopiero oddaliwszy sie na bezpieczna odleglosc, obejrzalem dokladniej moj lup. Dlutko? Dobre sobie, wycinak do dziurek.
Na innym stoisku wypatrzylem drewniane formy do butow. Rozmiar czterdziesci dwa? Takich mi brakowalo.
– Ile za to? – zagadnalem.
– Trzydziesci. – Sprzedawca nawet nie podniosl wzroku. – To bukowe prawidla do butow.
– Zniszczone – zauwazylem, patrzac na dziesiatki dziurek po gwozdziach.
– To ile dasz?
– Dyche.
– Toz jak za darmo – obrazil sie. – Normalnie po stowaku chodza.
Owszem, dobre prawidla powinny kosztowac duzo wiecej, ale facet wiedzial, ze to, co sprzedaje, prawidlami nie jest… Tylko ze ciemniak nie potrafil zidentyfikowac przedmiotu.
– Pietnascie?
Z udawanym oburzeniem wzniosl oczy ku niebu. Ale ja juz wiedzialem, ze sie zgodzi.
Opuszczalem gielde z milym poczuciem dobrze wykorzystanego czasu i sensownego wydania pieniedzy. Udalo mi sie zdobyc jeszcze dwa szydla. Maja minimum sto lat. Kosztowaly grosze… Dzis wieczorem przyjdzie czas pracy. Zapale galazke bukszpanu, oczyszcze zakupione narzedzia ogniem i oliwa. Obudza sie po latach bezczynnosci. Sprawie, ze znowu ozyja pod moimi palcami…
Piknik rycerski na Brodnie urzadzono posrodku parku. Szedlem szybkim krokiem, mijajac kolorowe namioty, mezczyzn w blyszczacych zbrojach, dziewczeta w sredniowiecznych sukniach… Na wydzielonych linami polach milosnicy zywej historii okladali sie z zapalem mieczami, gdzie indziej gapie za pare zlotych walili z lukow do tarczy. Niektore bractwa wystawily kramiki, na ktorych mozna bylo kupic elementy pancerza, drewniane kubki, krajki, rzemienie czy wisiorki. Coz, jakos trzeba zarobic na swoje hobby… Nad stawem huknela glucho replika bombardy.
Dwa i pol roku temu na podobna impreze przynioslem dwadziescia par najprostszych skorzanych lapci. Sprzedalem wszystkie w ciagu godziny i zebralem zamowienia na drugie tyle. Tamtego dnia zrozumialem, ze uda mi sie przetrwac w tym swiecie. Tamtego dnia zrozumialem tez, ze mam powod, by wracac do mojego. Zobaczylem kusze. Nasza cywilizacja byla widocznie zbyt pokojowa. Przeskoczylismy ten etap, od lukow przeszlismy od razu do samopalow. A przeciez arbaleta to bron znakomita. Poreczna, o niezwykle prostej konstrukcji, niezawodna, szybkostrzelna i o fantastycznym zasiegu. Wielokrotnie lepsza niz luk. Idealna, by po wyposazeniu beltow w ladunki zapalajace skutecznie razic sterowce, stanowiace glowna sile uderzeniowa wojsk Republiki… Przydatna do naszych celow takze dlatego, ze stalowe luczyska wykuje bez problemu kazdy wiejski kowal.
Stanalem u wejscia do sporego namiotu. Wewnatrz siedzialo kilku wojow, na oko nieco starszych ode mnie.
– Czym mozemy sluzyc? – usmiechnal sie brodaty.
– Szukam Ulfa – wyjasnilem.
– Prosze sie rozgoscic, bedzie za piec minut. – Wykonal zachecajacy gest.
Usiadlem na skraju lawy. Rycerze wrocili do swoich „rycerskich” zajec. Jeden studiowal branzowa gazete, drugi saczyl piwo z drewnianego kubka, trzeci stukal w klawisze laptopa. Brodaty nabijal jakas straszliwa armate.
– To replika krocicy z konca XVI wieku – wyjasnil, widzac moje zainteresowanie. – Z zamkiem kolowym.
– Niezly kaliber – wyrazilem podziw.
– Sam toczylem lufe – pochwalil sie. – Chodz, gruchniemy sobie – zaproponowal.
Stanelismy przed namiotem. Wreczyl mi bron. Ciezkie cholerstwo, ze trzy kilo jak obszyl. Ciekawe, co by powiedzial na wiesc, ze w naszym swiecie nadal jest to podstawa uzbrojenia.
– Moge? – Skierowalem lufe do gory.
– Jasne.
Pociagnalem spust. Zaiskrzylo pieknie, ale strzal nie padl.
– Zamki kolowe sa troche zawodne – mruknal rycerz tonem usprawiedliwienia.
Wiem o tym. W zaulkach Fresii uzywalismy przewaznie broni skalkowej. Jest zdecydowanie mniej zawodna.
Podsypal wiecej prochu na panewke, naciagnal i podal mi ponownie.
– Sprobuj jeszcze raz – zachecil.
Tym razem sie udalo. Rabnelo, plonace resztki pakul na chwile rozblysly w powietrzu, gluchy huk przetoczyl sie nad parkiem. Moj przyklad okazal sie zarazliwy, bowiem w ciagu nastepnej minuty w roznych miejscach gruchnelo jeszcze kilka samopalow.
– Jest i Ulf. – Wskazal mi przeciskajacego sie pomiedzy tlumem rycerza.
– To pan zamawial cizmy? – spytalem z usmiechem.
– To ty podpisujesz sie nickiem Szewc? Chwala Internetowi – mruknal.
– Przymierzy pan? – wole szybko przechodzic do rzeczy, ograniczac kontakt do niezbednego minimum.
Weszlismy do namiotu. Wyjalem z plecaka pare butow. Obejrzal je uwaznie, a potem usiadl na lawie i sciagnawszy swoje kamaszki, przymierzyl.
– Niezle. – Przeszedl kilka krokow. – Naprawde dobre. Sam je zrobiles?
– I ze dwadziescia innych par wydeptujacych tu trawe…
– Hmmm, no tak – powiedzial troche bez sensu. – Tu jest naleznosc. – Odliczyl umowiona sume.
Patrzyl na mnie dziwnie, jakby badawczo.
– Cos nie tak? – Poczulem uklucie niepokoju.
– Nie potrafie cie zaklasyfikowac – mruknal. – Jestem antropologiem – dodal tytulem wyjasnienia. – Skad pochodzisz?
Mam niemal stuprocentowa pewnosc, ze pytanie jest zupelnie szczere. Jednak instynkt zaszczutego zwierzecia nakazuje mi zwiekszyc ostroznosc. Zreszta gdybym powiedzial prawde, nie uwierzylby przeciez…
– Z Peru, ale jeden z dziadkow byl Ormianinem. Nie przekonalem go chyba. Nadal swidrowal mnie spojrzeniem. Trzeba sie jakos inteligentnie ulotnic. Udalem, ze poczulem wibracje, i wyciagnalem z kieszeni telefon komorkowy. Przylozylem aparat do ucha.
– Halo? Tak, juz zalatwilem, bede za trzy minuty.
Schowalem urzadzenie do kieszeni.
– Pora na mnie. – Wstalem.
– Do zobaczenia. Gdybys mial chwile, wpadnij do nas, do instytutu. – Podal wizytowke. – Chcialbym zrobic dokladne pomiary twojej czaszki.
– Sprobuje wygospodarowac troche czasu.
Zmylem sie. Maszerujac przez pole turniejowe, kilkakrotnie obejrzalem sie, sprawdzajac, czy nikt za mna nie idzie. Byla to chyba zbyteczna ostroznosc, ale nigdy nic nie wiadomo. Ostatnio widzialem ich szpiega ponad cztery miesiace temu. Wiedza, ze tu jestem, wiec moge byc pewien, ze umre, gdy tylko zdolaja mnie odnalezc.
Mala ni to piwniczka, ni to suterena na tylach popadajacej w ruine przedwojennej willi co dnia wita mnie znajomym zapachem: mieszanina woni wosku, swiezej skory, kleju i starego zelaza. Wslizgnalem sie do mojego krolestwa. Laptop umiescilem na stoliku kolo drzwi, uruchomilem, zalogowalem sie, sprawdzilem poczte. Osiemdziesiat procent klientow kontaktuje sie ze mna bezposrednio przez Siec, na Allegro ida tylko te mniej udane egzemplarze. No i prosze, cztery kolejne zamowienia. Milo patrzec, jak interes sie rozkreca.
A jednak czuje niesmak. Trudno to wytlumaczyc komus, kto cale zycie obcowal z wytworami techniki. Nauczylem sie uzywac komputera, rozmawiam przez telefon. Elektrycznosc czy silnik spalinowy nie budza mojego zdziwienia, a jedynie odraze. Zyjac wsrod ludzi, musialem przyjac pewne obowiazujace tu reguly. Ale nie rozumiem ich.
Ziemska cywilizacja dokonala dziwnego skretu, cos przetracilo jej kregoslup. Nie potrafili w pore zatrzymac postepu i teraz technika pozera swiat. Nawet nie dostrzegaja, jak bardzo zmienila sie ich mentalnosc… Nie umieja juz zyc bez ulatwien. Zmiekli, zdegenerowali sie, wy – rodzili. Nie sa w stanie cieszyc sie codziennym trudem, wysilkiem, bolem zmeczenia. Placza, ze nie maja pracy, a jednoczesnie od setek lat konstruuja coraz wymyslniejsze maszyny, by sie od tej pracy uwolnic.
Wolne chwile zatruwaja ogladaniem telewizji albo czytaniem. Nie majac wlasnych klopotow, przejmuja sie zmyslonymi problemami innych. Pamietam gleboki szok, ktory przezylem, gdy zorientowalem sie, ze historie wypelniajace miliony ich ksiazek sa prawie bez wyjatku wyssane z palca. Ale zarazem zrozumialem, dlaczego nasi medrcy nazwali ten swiat „Ziemia Klamcow”.
Gasze swiatlo. Moje oczy przywykly do cieplego blasku swiecy lub lampy oliwnej. Elektrycznosc jest zla do pracy. Za ostra, rozprasza. Rozswietla wszystkie zakamarki warsztatu. Wydobywa zbyt wiele szczegolow otoczenia, utrudnia skupienie. Wreszcie niweczy cudowna gre cieni na scianach.
Zapalam galazke bukszpanu. Wyrownuje oddech, uspokajam bicie serca. Dotykam palcami powierzchni czerwonego wina, a potem skory na czole. Jestem szewcem, jak moj ojciec, dziadek, pradziadek i inni przodkowie w dlugiej linii pokolen. Pamiec mego rodu siega siedmiu stuleci wstecz. Sto piecdziesiat
Rozwijam pakunek z narzedziami. Cztery noze do skor przywiozlem przed osmiu laty, uciekajac z mojego swiata. Reszte kupilem tu, w Warszawie. Metal zachowuje w sobie ksztalt tego, co cial. Nim przystapie do nowego zadania, trzeba te pamiec zatrzec. Unosze noz z brazu i przesuwam go nad plomieniem swiecy. Jestem gotow.