stykamy sie palcami szeroko rozstawionych stop. Symbolizujemy larwy trawozercow oczekujace wiosny w glebinach ziemi…

***

Zaraz za domem Aspera wznosi sie stary wal przeciwpowodziowy. Przeszlismy ledwo widoczna sciezka i znalezlismy sie po drugiej stronie.

Szyny pochodzace z kolejki waskotorowej biegly przez zagajnik olszyn i konczyly sie w wodach starorzecza. Na platformie spoczywal statek. W pierwszej chwili wydac sie mogl wielki jak arka Sadura, ale ma nie wiecej niz pietnascie metrow dlugosci. Burty znaczyly kostropate linie spawow i nitowan. Czesc blach pociagnieto juz blekitnym lakierem. W innych miejscach ciagle swiecila gola stal.

Kolo Gdanska w trzcinowisku nad Wisla lezal przez wiele lat wrak kutra patrolowego. Drewniane poszycie oczywiscie behet wzieli, to znaczy deski jeszcze sie trzymaly, ale palcem mozna bylo dziury wiercic. Pojechalismy tam, porznelismy pilami, zdemontowalismy metalowy szkielet i przewiezlismy na raty tutaj. A potem, coz, kupilismy kilkadziesiat arkuszy stalowej blachy, spawarke i zabralismy sie do pracy. Za kilka tygodni kadlub bedzie gotow. Wtedy sprzedamy to czlowiekowi, ktoremu marza sie dalekie podroze. Jesli uwzglednimy koszta wlasne, przebicie bedzie co najmniej pieciokrotne. Bedzie z czego zyc przez dlugie miesiace. Im dluzej tu przebywam, tym bardziej przekonuje sie, ze w tym swiecie pieniadze leza na ulicy…

Patrze na statek, czujac ogarniajaca mnie niechec. Jest tak bardzo obcy. Tutejszy. Choc w znacznej czesci odbudowany naszymi rekami, stanowi nieodrodny wytwor ludzkiej techniki. Skalalismy dlonie i serca, uzywajac spawarek, pistoletow natryskowych, nitownic. Czujemy, jak dzien po dniu na naszych duszach pozostaje coraz grubszy osad. Technika kusi, uwodzi, demoralizuje…

Statek z metalu. Bedac nad morzem, widzialem tankowce, drobnicowce, masowce. Pomysl, zeby budowac okrety z zelaza, wydaje mi sie kuriozalny. Zwlaszcza w kraju, ktorego trzydziesci procent powierzchni pokrywaja lasy. Rownie dziwne ludzie maja pomysly na napedzanie tych kolosow. Trzymaja pod kluczem osiemdziesiat tysiecy kryminalistow, drugie tyle chodzi po ulicach. Mimo to wladzom nie przyjdzie do glowy zagonic bandziorow na galery i przykuc do wiosel.

***

Bylismy niemal w Wolce Ostrowskiej, gdy przyszedl SMS od Marty. Ma mnie dosyc. Zal zmieszal sie z ulga. Lubie te dziewczyne, ale dzieli nas niemal wszystko. Pochodzenie, biologia, sposob myslenia, cele, ktore stawiamy sobie w zyciu, przeznaczenie…

Wysiedlismy z pekaesu. Spojrzalem na zegarek. Za poltorej godziny mamy powrotny. Wiate przystanku ustawiono na pagorku. Wies rozlozyla sie wzdluz szosy odchodzacej w lewo od glownej drogi. Kilkanascie chalup, pochylone ploty, stada kur, przekrzywione stoliki, na ktorych rankami stawia sie kanki z cieplym jeszcze mlekiem, zeby woz z mleczarni mogl je pozabierac… Prawie jak u nas na prowincji. Tylko zwierzeta i roslinnosc troche inne.

Jest i nasz czlowiek.

Sprzedawca mial moze pietnascie lat. Widzac, ze przyjechalem z obstawa, troche jakby sie sploszyl. Przywitalem sie, wyciagnalem portfel. To go uspokoilo.

– Tak to wyglada. – Z duma rozwinal gazete.

Wystarczyl nam jeden rzut oka.

– Zgadza sie, to tippla - mruknal Asper w dash.

– W porzadku towar? – Chlopak, slyszac slowa w obcym jezyku, znowu sie zaniepokoil.

– Tak – uspokoilem go. – A moneta?

Wylowil z kieszeni afle. Okazala sie lekko wytarta, opatrzona data sprzed dwudziestu tefii.

– Moze i fals, ale dwie dychy wart, co nie? – zagadnal przymilnie.

– Fals ewidentny, ale moze i wart. – Odliczylem trzy setki za bron i jeszcze dwadziescia zlotych za pieniadz.

Biedny frajer. Afle bite sa z irydu. Iryd tu, na Ziemi Klamcow, jest pieciokrotnie drozszy od zlota… Teraz pora pogadac na powaznie. Wyjalem z kieszeni dwustuzlotowy banknot. Piekny, nowiutki, szeleszczacy, prosto z banku. Zoltobrazowy nadruk, hologram, zaden rozek nie jest zagiety…

– Yyyy. – Chlopiec popatrzyl na papierek z dziwnym blyskiem w oku. – Czy jest cos, co moge dla was jeszcze zrobic?

Dzieciak nie ma pojecia, ze jeden z wariantow zakladal tortury. Tylko po co brac go na meki, skoro tak ochoczo gotow jest wspolpracowac? Dobrze to rozegralem. W tej zapadlej wsi z pewnoscia nieczesto trafiaja sie takie nominaly.

– Moj kolega tez jest Gruzinem. Zaciekawilo go, skad te dwa przedmioty mogly sie tu wziac.

Klamstwa w tym swiecie przychodza jakby naturalnie. Brzydze sie soba, ale przeciez nie moge powiedziec prawdy. Chlopiec zamyslil sie na chwile. Czyli slusznie podejrzewalismy, ze zrodlo pochodzenia tych dwu drobiazgow nie jest do konca czyste…

– Zapewniamy pelna dyskrecje. Jestesmy po prostu ciekawi… – nacisnalem delikatnie.

– Znalazlem w takiej opuszczonej chalupie – wyjasnil. – Niedaleko stad.

– Pokaz. – Wreczylem mu papierek.

Dom lezal za wsia, na stoku wzgorza. Od razu zorientowalem sie, ze jest od dawna opuszczony. Zatrzymalem sie na chwile przed rozchwierutana brama. U celu jakby na moment odeszla mnie odwaga.

Pulapka? Nigdy nie mozna tego do konca wykluczyc, ale czuje, ze nie ma zadnego ryzyka. Nie tym razem. Uchylona furtka opadla, wrosla w ziemie. Namacalem w torbie pistolet.

– Kto tu dawniej mieszkal? – zapytalem.

– Takie dwie dziewczyny, jedna starsza, a druga tak ze dwanascie lat. Jakies dwa lata temu wziely i znikly. Zreszta nielegalnie tu siedzialy – wyjasnil. – Ale mile takie, robotne, ludzie je chetnie wynajmowali do pracy w polu.

Wejscie do domu umieszczono od podworza. Wysoka trawa, popekana podmurowka… Dawno nikogo tu nie bylo. Zapukalem na wszelki wypadek do drzwi. Odpowiedziala glucha cisza. Bezwiednie siegnalem dlonia i namacalem klucz lezacy na framudze.

Przekrecilem go w zamku i pchnalem drzwi. Chlopak i Asper zostali na zewnatrz. W sieni powital mnie kwasny zapach stechlizny. Wkroczylem do kuchni, w ktorej krolowal stary piec. Pod oknem stal stol pokryty cerata, w kacie poniewieralo sie kilka garnkow. W weglarce spoczywaly pozolkle gazety sprzed dwoch lat. Pchnalem oblazace z farby drzwi do pokoju. Na ubogie umeblowanie skladaly sie odrapana szafa i szerokie drewniane lozko z resztkami poscieli. Na scianie pozostal jasniejszy slad po krzyzu albo symbolu przyjscia. Ktos go odczepil i zabral. Zadnych dokumentow, zadnych zdjec, ksiazek. Poczulem rozczarowanie.

Za kuchnia znajdowala sie mala spizarka. Skrupulatnie obejrzalem puste polki, a potem zauwazylem jeszcze dziure prowadzaca na strych. Drabiny nie bylo. Skoczylem, zlapalem sie krawedzi, podciagnalem, jednak nie zdolalem sie wywindowac. Wyszedlem na podworze. Z daleka wiatr niosl zapach swiezo zaoranej ziemi i wypalanych sciernisk. Chyba zanosilo sie na deszcz. Zajrzalem do kurnika, potem do obory. Wszedzie pusto… Czyli trzeba sobie poradzic w inny sposob. Podstawilem pod dziure sprochnialy stol. Na nim umiescilem rozeschniete krzeslo. Stabilnosc piramidy ocenilem jako zadowalajaca. Udalo mi sie dostac na gore. Strych byl ciemny, nieco swiatla padalo przez okienko na koncu. Na szczescie w kieszeni mialem latarke. Zabralem sie do sprawdzania zawartosci kartonow. Tektura po latach spedzonych na wilgotnym strychu rozlazila sie w palcach. Wyciagalem kolejne rzeczy. Jakies stare ubrania, sloiki z przetworami, klatka na kanarka… Nic interesujacego.

– Vyhet - zaklalem.

Ale chlopiec nie klamal. Tuz przy klapie lezal pleciony sznurek, pendent od tippli. Dzieciak musial przegapic go po ciemku.

Wyszedlem przed chate. Asper, stojac na warcie, ogladal w zadumie zakupiona bron. Rekojesc wykonano z ciemnobrazowego drewna drzewa wisielcow, laczonego ze srebrzonym brazem. Pochwa, pokryta kompletnie sparciala skora wawako, okuta zostala na koncu trzewikiem. Opasywaly ja dwie zasniedziale ryfki z brazu. Wysunal powoli glownie. Wychodzila z pewnym oporem, oleje stezaly i przywarla do drewnianej wysciolki. Wzor jasniejszych i ciemniejszych rombow nie pozostawial watpliwosci. Bron wykuto z brazu berylowego. Obrocil szable na druga strone i omal nie krzyknalem. Wzdluz krawedzi wygrawerowano, a raczej wytrawiono napis w naszym jezyku. Dafii w dniach buntu szewcow. Zamykam oczy, pozwalam, by wspomnienia wziely gore…

***

Sterowiec nadlatywal znad portu. Wygladal jak ogromny wieloryb, ktory wbrew prawom fizyki wzniosl sie w przestworza. Wielki szary balon, wypelniony tysiacami avi dziesieciosciennych wodoru, ponizej gondola z trzema pokladami bojowymi. Po bokach dwa silniki na sprezone powietrze, z tylu ster. Patrzylismy na maszyne wroga z bezsilna wsciekloscia. Kule z samopalow czy strzaly tylko z najwiekszym trudem bylyby w stanie przebic powloke. Wewnatrz znajdowalo sie jeszcze osiem mniejszych balonow. Dopiero kilkaset bezposrednich trafien gwarantowalo ubytek gazu, ktory sklonilby zaloge do odwrotu.

Gondola pokryta skora initero przypominala wielkie wlochate bydle pasozytujace na cielsku lewiatana. Gdy dochodzilo do walki, zaloga, mogaca liczyc nawet setke uzbrojonych mezczyzn, strzelala przez waskie rozciecia. Gruba warstwa futra dobrze zabezpieczala ich przed naszymi kulami i strzalami…

Balon trafil na cieply prad powietrzny, za chwile znajdziemy sie w zasiegu ognia. Moi towarzysze spokojnie szukali sobie oslon. Zasypiemy drani gradem strzal, moze kilku uda sie trafic. Liczylem, ze zdolamy pociskami hakownic uszkodzic ktorys z silnikow, zanim maszyna wzniesie sie wyzej. Jesli nas minie, zaloga z pewnoscia zbombarduje te pozycje, a wtedy zginiemy…

Nagly tupot przerwal moje rozmyslania. Oddzial Dafii, operujacy najczesciej w wyzszych partiach miasta, przybyl nam na pomoc. Dziewczyna wyciagnela z plecaka grube stalowe sprezyny, odczepione z jakiegos tapczanu.

– Dzis damy im popalic – mruknela. – Wiazac!

Dwaj chlopcy z jej oddzialu blyskawicznie przymotali rzemieniami konce stalowych spirali do pni uschlych drzewek.

– Proca? – zdziwilem sie.

– Bojowa wyrzutnia ladunkow zapalajacych – sprostowala z godnoscia.

Jej towarzysze przygotowali kilka dziwnych pakunkow. Naciagnela potezne sprezyny. Umiescila jeden w uchwycie, ktos podbiegl z pochodnia w dloni i przypalil lont. Musieli cwiczyc to wiele razy, byli idealnie zgrani. Zewnetrzna powloka sterowcow jest niepalna. Probowalismy wielokrotnie atakowac je przy uzyciu strzal owinietych w pakuly. Bez skutku. Poza tym zawsze trzymali sie w bezpiecznej dla siebie odleglosci…

Pierwszy pocisk, ciagnac za soba smuge dymu, pomknal w przepasc.

– W celu! – krzyknela dziewczynka, moze osmioletnia, stojaca przy barierce. – Piec stopni w lewo!

Nawet nie zauwazylem, kiedy przygotowali drugi strzal. Podbieglem do krawedzi. Ladunek uderzyl w powloke. Eksplodowal, dziurawiac ja odlamkami i siejac wokol plonace pakuly nasaczone oliwa. Przez chwile bylem prawie pewien, ze to na nic, ale w tym momencie spostrzeglem, jak tkanina peka, wyrzucajac z wnetrza oblok plonacego gazu. Ktorys z odlamkow musial przebic wewnetrzny balonet.

– Drugi! Dwadziescia stopni w prawo! – zawolala mala. – Duzo nizej!

Rzeczywiscie, od strony cytadeli pedzil w nasza strone kolejny sterowiec. Lopaty wirnikow pracowaly na najwyzszych obrotach, nawet bez lunety dostrzegalem sterczace z gondoli lufy. Ladunek pomknal w przestrzen, ale tym razem nie trafil.

Вы читаете Rzeznik drzew
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату