– No, niby tak. Wiesz, jestem wrogiem konwenansow i przesadow. Ale jej ojciec podszedl do sprawy z typowo burzujska moralnoscia… I mam przerabane.
– Szycha?
– I to jaka! Nomenklatura najwyzszego szczebla, Komitet Centralny… No i on mnie tak zalatwil – rozzalil sie. – Nakaz pracy i duuuupa. Nie dosc, ze zapieprzam na poltora etatu, to jeszcze czesto dostaje nocki. Nijak kontynuowac obiecujacego romansu.
– Na nocki? – zdziwilem sie. – Przy kostiumach?
– Toz mowie. Pracy jest tyle, ze nie wyrabiamy. Po szesnascie godzin ludzie przy sitach stoja.
– Ale po co?
– Jak to: po co? – zirytowal sie. – Nie wiesz, po co w teatrze sa kostiumy?
– Ale przeciez nie ma teraz przedstawien, aktorzy oglosili bojkot i w ogole…
– Przedstawien nie ma – znizyl glos – ale kostiumy szykujemy. I to na wagony doslownie. Bojkot niby oglosili, lecz proby trwaja. Podobno – puscil oko – bedzie za dwa miesiace przedstawienie galowe. Premiera. Na imieninki.
– Imieninki? – nie zrozumialem.
– No, pomysl sam. Przeciez Pierwszy tez kiedys swietuje. No wiec jest grupa aktorow…
– …ktorzy chca na imieniny Jaruzela wystawic balet. – Usmiechnalem sie. – Zapewne w tajemnicy przed kolegami.
– Nie w tajemnicy, tylko aby pokazac wladzy, ze nie wszyscy przesiakli duchem anarchii. I ze jakby co, to oni sa lojalni, zwarci, gotowi, szczegolnie do wziecia podwyzki, wczasow zakladowych i tak dalej – zachichotal.
– Czyli licza, ze wladza ich za to odpowiednio dopiesci. – Pokiwalem w zadumie glowa.
– No, ba… Czas na mnie. – Rzucil okiem na masywny radziecki zegarek. – Jakbys mial chwile, zapraszam w odwiedziny. Gorna malarnia kostiumow, poziom szosty. Zobaczysz, co robimy.
– Jasne.
Poszedl sobie.
Blakalem sie po korytarzach. Czytanie po dziesiec godzin dziennie meczylo, wiec co jakis czas szedlem rozprostowac kosci. Napawalem oczy sekretami teatru. Ogladalem proby, zagladalem do sal, gdzie baletnice cwiczyly przed lustrem… Tego dnia tez lazilem bez celu, gdy nieoczekiwanie prawie wpadlem na zjawiskowo odzianego czlowieka. Aktor w swoim kostiumie wygladal jak typowy kresowy szlachciura. W kontuszu, z szabla u boku. Minal mnie obojetnie, szedl szybko czyms zaaferowany. Wezwal winde i zjechal w dol.
Dziwne, pomyslalem. Przeciez jest bojkot… Aktorzy nie wystepuja, przedstawienia zawieszone. Czyzby to byl jeden z lamistrajkow? Imieninki i tajemnica panstwowa. Pewnie na scenie trwa proba.
Postanowilem chociaz popatrzec.
Zaplecze od widowni oddzielone jest bardzo starannie. Ostatecznie po co widzowie maja bladzic i ogladac teatr od kuchni? Bariera dziala, niestety, w obie strony. Ale kto powiedzial, ze przedstawienie trzeba ogladac z widowni?
Scena Teatru Wielkiego jest ogromna. Na scianach, ukryte za kulisami, znajduja sie pomosty techniczne. Stamtad podczas przedstawien emituje sie sztuczne dymy, kolorowe swiatla i inne takie mile dodatki. Pomosty ciagna sie az pod dach. W sumie jest ich siedem.
W poprzek, na wysokosci pieciu i siedmiu pieter, nad deskami sceny biegna dwie kladki techniczne z waskich stalowych kratownic. Widz nie ma szans ich dojrzec, poniewaz zaslania je ta czesc kurtyny, ktora normalnie sie nie podnosi. Oczywiscie, ogladanie stad czegokolwiek ma swoje mankamenty. Glownym jest ten, ze patrzy sie z gory. Drugi, ze obok gry aktorow widac technikow krecacych sie caly czas za kulisami… Trudno, cos za cos.
I wlasnie na te nizsza kladke wlazlem, by popatrzec sobie na probe. Niestety, zawiodlem sie. Na scenie zamiast szlachty zobaczylem jakas kobiete odziana w pseudoegipski stroj. Czyzby planowano wystawiac „Aide”? W kazdym razie czlowiek, ktorego minalem, bardziej pasowal do „Strasznego dworu” Moniuszki niz do podziemi egipskich grobowcow…
Rozczarowany zostalem jeszcze chwile, zastanawiajac sie, co robic dalej. W koncu zrezygnowany postanowilem wrocic do swojej kanciapy.
Drzwi otworzyly sie zupelnie znienacka. Oderwalem wzrok od ksiazki. Inspekcja, czy moze wreszcie jakies zlecenie? Nie, na szczescie to tylko sprzataczka. Ta sama kobiecina w fartuchu, z bura szmata na wylinialej szczotce…
– Nogi, niech se kierownik nogi podniesie, to podloge przetre – powiedziala zyczliwie.
Przelozylem stopy na biurko.
– Jeszcze nie zwariowal? – Spojrzala na mnie i puscila oko. – Ja to bym tak nie mogla czytac caly dzien. Co gazete przejrze, to glowa boli. A i poprzednik tez widac nie mogl.
– Co sie z nim stalo? – zadalem dreczace mnie pytanie.
– Z kim?
– No z tym, co tu pracowal przede mna.
– A… Tak samo go zalatwili – mruknela sprzataczka. – Siedz i czekaj, az telefon zadzwoni, powiedzieli. No to siedzial i siedzial, palma mu odbijala… Najpierw zaczal lazic po korytarzach bez celu, potem zapuszczal sie coraz dalej. Pytal o stare plany budynku, wreszcie przycichl i pewnego dnia po prostu to zrobil.
– Jak? Slyszalem cos, ze sie spalil.
– Znalezli jego buty i ubranie poukladane w kostke w kotlowni. Kolo zsypu wegla do pieca. Wskoczyl ani chybi prosto w palenisko… Milicja kazala wygasic i wygarniali zuzle, ale tylko stopiony zegarek po nim zostal. Swiec Panie nad jego dusza – westchnela.
Zirytowalem sie. Co to, u licha, za bzdura!? Ktos mialby ot tak wskoczyc do pieca? A moze… Morderstwo? Nie, skoro milicja zbadala sprawe… A moze kryja sprawce? Tez bzdura. Jakby SB chciala kogos stuknac, a potem upozorowac samobojstwo, to przeciez nie w ten sposob. Zbyt grubymi nicmi szyte. Dobrze, przyjmijmy, ze to bylo samobojstwo. Tacy desperaci zazwyczaj zostawiaja po sobie listy. Moze znalezli i stad wiedzieli?
Nawet nie mialem z kim o tym porozmawiac. No niezupelnie, byl ten glupek Norbert. Oczywiscie, nie zamierzalem go odwiedzac. Mierzil mnie. Chamski jezyk, prostackie maniery. Po cholere w ogole z takim gadac? Nie przewidzialem, ze po prostu do mnie przyjdzie.
Studiowalem akurat historie Rusi Kijowskiej, gdy stanal w drzwiach. Wlazl oczywiscie bez pukania.
– Fiu, fiu. – Rozejrzal sie. – To tu sie pan konsultant dekuje… Jak przytulnie – zakpil.
– Coz cie sprowadza?
– Nie wpadles w odwiedziny, to wydedukowalem, ze nie umiesz trafic. Labirynt to przeciez nielichy. Zbieraj sie, zgodnie z partyjnym zaleceniem obejrzysz zycie prostych roboli. Bo zza biurka to raczej ci sie nie uda.
– Teraz?
– No chodzze. – Odwrocil sie na piecie. – Przeciez widze, ze nie masz nic pilnego do roboty. „Borysa Godunowa” na razie nie planuja u nas wystawiac.
Powloklem sie za nim do stolarni. Jak sie okazalo, schodki, ktore widzialem w czasie pierwszej wyprawy, prowadzily do korytarza z bykiem. Nastepnie trafilismy do znajomej mi juz okraglej sali, a potem przez drzwi z plyt matowego zbrojonego szkla, osadzonych na stalowym stelazu, weszlismy do malarni.
– Nie bede przeszkadzal?
– Wlaz, przerwa jest.
Zobaczylem kilkanascie stolow pokrytych cienka tkanina bawelniana. Na niej lezaly spore aluminiowe ramy. To chyba byly te sita… Nie mialem wczesniej nigdy do czynienia z sitodrukiem. Tylko slyszalem, ze taka technika istnieje.
– Zobacz. – Podniosl rame.
Na stole polozyl kawalek tkaniny, chyba plecy od czegos. Nastepnie przygniotl rama.
– To jest taka gesta tkanina, a tu ma wypalone wzorki. – Pokazal. – Jak sie calosc przeciagnie raszpla…
Narzucil gestej, kluchowatej blekitnej farby, a potem czyms w rodzaju wycieraczki zaciagnal cala powierzchnie.
– I teraz patrz, tam, gdzie jest wzor, przechodzi przez osnowe. – Podniosl sito.
Na szmatce zostal niebieski szlaczek.
– To farba termoutwardzalna – wyjasnil. – Trzeba ja jeszcze nagrzac w piecyku.
Po chwili ogladalem gotowy wyrob.
– Cos jakby plastik. – Poskrobalem wzor paznokciem.
– O to pytaj raczej teatralnych chemikow. – Wzruszyl ramionami. – Ja tylko robie to, co mi kazali.
– Co dzieje sie dalej z taka tkanina?
– Powstaja z niej kostiumy. Dostajemy te detale z farbiarni, nakladamy wzor i odsylamy do szwalni. To, co z daleka wydaje sie haftem, w rzeczywistosci jest robione przez nas – powiedzial z duma. – Co sie krzywisz, teatr to sztuka oszustwa.
Zauwazyl, ze mialem juz dosyc.
– Trafisz na dol? – zaniepokoil sie.
– Chyba tak – odparlem niepewnie.
– Odprowadze cie, tu jeszcze bedzie z pol godziny przerwy.
Szlismy korytarzem, gdy zza zakretu wyszla para aktorow w strojach. Starszy facet w peruce, ze szpada u boku i drobna blondynka okolo trzydziestki, w kapeluszu z woalka. Mineli nas, milczac. Moj towarzysz odprowadzil ich wzrokiem.
– Ciekawe, zwykli ludzie czy tamci – mruknal.
– Tamci?
– Widzisz – powiedzial Norbert – kraza takie glupie legendy…
– Legendy? – podchwycilem.
– Taaa… – zamilkl jakby speszony.
– Upior w operze? – zazartowalem. – Chyba nie o to ci chodzi?
– Co do upiora, to chyba faktycznie nie istnieje – zgodzil sie. – Choc oczywiscie glowy nie dam. Jak sie tu dluzej popracuje, nic nie jest juz takie oczywiste.