konsekwencji.
Wilk mogl zjesc kota. Czy w wiktorianskiej Anglii zyly wilki? Albo jakas wiesniaczka mogla go znalezc i przygarnac. Albo wsiadl do przeplywajacej lodzi.
Sluzy sa juz zamkniete, powiedzialem sobie, i w koncu to tylko kot. Czy zwierze moze ksztaltowac historie?
Owszem. Przypomnijcie sobie Bucefala, konia Aleksandra Wielkiego, oraz „malego dzentelmena w czarnym futrze”, przez ktorego zginal krol Wilhelm III, kiedy jego kon nastapil na kretowisko. I Ryszarda III na polu bitwy pod Bosworth, jak krzyczal: „Krolestwo za konia!” Przypomnijcie sobie krowe pani O’Leary. Albo kota Dicka Whittingtona.
Odczekalem pol godziny, po czym ostroznie zapalilem latarnie. Wydobylem puszki z kryjowki i wyjalem otwieracz z kieszeni. I probowalem je otworzyc.
To na pewno byl otwieracz do puszek. Terence tak powiedzial. Otworzyl nim brzoskwinie. Dzgnalem wieko czubkiem kosy, a potem boczna krawedzia. Dzgnalem drugim, zaokraglonym koncem.
Pomiedzy obiema koncowkami bylo troche miejsca. Moze jedna pasowala na zewnatrz puszki, jako rodzaj dzwigni. Albo nalezalo ja przylozyc z boku. Albo z dolu. A moze trzymalem otwieracz odwrotnie, poniewaz kosa stanowila uchwyt.
W rezultacie przedziurawilem wlasna dlon, nie najlepszy pomysl. Znalazlem w torbie chustke do nosa i przewiazalem skaleczenie.
No dobrze, podejdzmy do sprawy logicznie. Czubek kosy musi sluzyc do przebijania blachy. I powinien przebic wieczko. Moze trzeba go przylozyc w okreslonym miejscu. Dokladnie obejrzalem puszke, szukajac slabych punktow. Nie miala zadnych.
— Dlaczego wiktorianie musieli wszystko tak cholernie komplikowac? — poskarzylem sie i zobaczylem blysk na samym skraju polany. — Ksiezniczko Ardzumand? — zapytalem cicho, podnoszac latarnie. W jednym przynajmniej mialem racje. Kocie oczy naprawde swieca ciemnosciach. Dwa zolte blyski patrzyly na mnie z krzakow. — Chodz, kotku — powiedzialem, wyciagajac pietke chleba i cmokajac zachecajaco. — Mam cos dla ciebie. Chodz.
Swiecace oczy mrugnely i znikly. Wsadzilem chleb do kieszeni i ostroznie ruszylem na skraj polany.
— Chodz, kotku. Zabiore cie do domu. Chcesz wrocic do domu prawda?
Cisza. No, niezupelnie cisza. Zaby rechotaly, liscie szelescily, a Tamiza wydawala dziwaczny, bulgoczacy dzwiek. Ale nie slyszalem zadnych kocich odglosow. Jakie odglosy wydaja koty? Poniewaz w swoim zyciu spotykalem wylacznie spiace koty, nie mialem pewnosci. Miauczace odglosy. Kory miaucza.
— Miau — zaszeptalem, rozgarniajac galezie krzakow. — Do nogi, kocie. Chyba nie chcesz zniszczyc czasoprzestrzennego kontinuum, prawda? Miau. Miau.
Oczy ponownie mignely w gestwinie. Ruszylem za nimi, kruszac chleb po drodze.
— Miau? — zapytalem, powoli kolyszac latarnia na boki. — Ksiezniczko Ardzumand? — i prawie potknalem sie o Cyryla.
Uszczesliwiony, zamerdal tylna czescia ciala.
— Wracaj spac do swojego pana — syknalem. — Tylko mi przeszkadzasz.
Natychmiast opuscil splaszczony nos nad ziemie i zaczal weszyc w kolko.
— Nie! — zaprotestowalem. — Nie jestes psem mysliwskim. Nawet nie masz nosa. Wracaj na lodz. — Wskazalem w kierunku rzeki.
Przestal weszyc i spojrzal na mnie przekrwionymi oczami, ktore wyraznie mowily: Prosze.
— Nie — odmowilem twardo. — Koty nie lubia psow.
Znowu zaczal weszyc, gorliwie szturchajac ziemie tym, co nazywal swoim nosem.
— No dobrze, dobrze, mozesz isc ze mna — ustapilem, skoro jasne bylo, ze i tak pojdzie. — Ale trzymaj sie blisko.
Wrocilem na polane, nalalem smietanki do spodka, przygotowalem line i zapalki. Cyryl przygladal sie z zainteresowaniem. Podnioslem latarnie do gory.
— „Zwierzyna jest blisko, Watsonie” — zacytowalem i obaj zanurzylismy sie w gaszcz.
Panowala tam gleboka ciemnosc, a odglosom wydawanym przez zaby, rzeke i liscie towarzyszyly rozmaite szelesty, szurgoty i szmery — Zerwal sie wiatr, wiec oslonilem latarnie dlonia, tesknie wspominajac wspanialy wynalazek kieszonkowej latarki. Dawala mocne swiatlo, ktore mozna bylo skierowac w dowolna strone. Latarnie moglem tylko unosic wyzej lub opuszczac nizej. Rzucala cieply, drzacy poblask, ktory niewiele oswietlal, sprawial jedynie, ze ciemnosc na zewnatrz kregu swiatla wydawala sie gesta jak smola.
— Ksiezniczko Ardzumand? — wolalem od czasu do czasu i: — Do nogi. kocie! — albo: — Juhu! — Po drodze rozrzucalem okruchy chleba, a czasami stawialem spodek ze smietanka przed jakims obiecujacym krzakiem i czekalem.
Nic. Zadnych swiecacych oczu. Zadnego miaukniecia. Noc byla coraz ciemniejsza i wilgotniejsza, jakby zanosilo sie na deszcz.
— Widzisz ja gdzies, Cyrylu? — zapytalem.
Mozolnie przedzieralismy sie dalej. Po poludniu to miejsce wygladalo calkiem cywilizowanie, ale teraz wszedzie natrafialem na kolczaste krzaki, splatane poszycie i groznie sterczace galezie. Ani sladu kota.
Tam. Nad rzeka. Blysk bieli.
— Chodz, Cyrylu — szepnalem i ruszylem w strone rzeki. Znowu to zobaczylem, cos bialego, nieruchomego wsrod sitowia. Moze kotka zasnela.
— Ksiezniczko Ardzumand? — zapytalem i siegnalem w glab trzcin, zeby ja zlapac. — Tutaj jestes, ty niedobre stworzenie.
Bialy przedmiot nagle uniosl dluga, wygieta szyje.
— Kwa-ak! — fuknal i zalopotal poteznymi bialymi skrzydlami. Z pluskiem upuscilem spodek.
— To labedz — powiedzialem niepotrzebnie. Labedz. Jeden ze starozytnych cudow Tamizy, spokojnie plywajacy przy brzegach, ptak o snieznych piorach i dlugiej, pelnej wdzieku szyi. — Zawsze chcialem takiego zobaczyc — wyznalem, odwracajac sie do Cyryla.
Cyryl zniknal.
— Kwaa-ak! — powtorzyl labedz i rozlozyl skrzydla na imponujaca szerokosc, widocznie zirytowany, ze go obudzilem.
— Przepraszam — powiedzialem, wycofujac sie. — Wzialem cie za kota.
— Sss! — zasyczal labedz i ostro natarl na mnie.
W zadnym z poematow „Do labedzia” nie wspominano, ze labedzie sycza. Albo ze nie znosza, zeby mylic je z kotami. Albo ze gryza. Wreszcie zdolalem uciec, chociaz musialem przedzierac sie przez jakies kolczaste zarosla, wdrapac sie na drzewo i kopac labedzia w dziob, dopoki nie poczlapal z powrotem nad rzeke, mamroczac pogrozki i przeklenstwa.
Odczekalem pietnascie minut na wypadek, gdyby tylko udawal po czym zlazlem na ziemie i zbadalem swoje rany. Wiekszosc znajdowala sie z tylu, gdzie nie moglem ich zobaczyc. Wykrecilem glowe wypatrujac krwi, i zobaczylem Cyryla, ktory wyszedl zza drzewa z zawstydzona mina.
— Druzgocaca kleska — oznajmilem. — Calkiem jak Persowie. Harris tez mial klopoty z labedziami. W „Trzech panach w lodce”. — Pozalowalem, ze zawczasu nie nauczylem sie na pamiec tego rozdzialu. — Probowaly wyciagnac z lodzi jego i Montmorency’ego.
Podnioslem latarnie, ktora, o dziwo, nie przewrocila sie przy upadku.
— Gdyby krol Harold mial po swojej stronie labedzie, Anglia wciaz nalezalaby do Sasow.
Znowu ruszylismy przed siebie, trzymajac sie z dala od rzeki i uwazajac na blyski bieli.
Ukochany Polly Vaughn w starym poemacie zabil ja, poniewaz przez pomylke wzial ja za labedzia. Nosila bialy fartuszek, a on myslal, ze to labedz, i zastrzelil ja z luku. Doskonale go rozumialem. W przyszlosci ja takze najpierw bede strzelal, a potem zadawal pytania.
Noc byla coraz ciemniejsza i wilgotniejsza, a krzaki coraz bardziej kolczaste. Zadnych bialych blyskow, zadnych swiecacych oczu, zadnych odglosow. Kiedy upuscilem resztke chleba i zawolalem: — Do nogi, kocie! — moj glos zadzwieczal echem w gluchej czarnej pustce.
Musialem pogodzic sie z faktem, ze kot dawno odszedl, by w puszczy zginac z glodu albo zamordowany przez rozwscieczonego labedzia, albo zeby zmienic bieg historii, kiedy corka faraona znajdzie go w sitowiu. Cyryl i ja juz go wiecej nie zobaczymy.