— No, skoro jest pan taki dobry, prosze mi poradzic, co mam powiedziec, kiedy tam wroce. Kto do mnie przyszedl? Nie znam tu nikogo.
— Zaden problem, sir — zapewnil, otwierajac drzwi biblioteki urekawiczona dlonia.
— Zaden problem? Co to znaczy? Musze cos powiedziec.
— Nie, sir. Ich nie obchodzi, dlaczego pana odwolano, skoro dzieki temu mialy okazje pomowic o panu podczas panskiej nieobecnosci.
— Pomowic o mnie? — przestraszylem sie. — To znaczy o mojej autentycznosci?
— Nie, sir — zaprzeczyl, wygladajac na kamerdynera w kazdym calu. — O panskiej kandydaturze na meza.
Przeprowadzil mnie przez korytarz, sklonil sie lekko i otworzy! drzwi urekawiczona dlonia.
Mial racje. W pokoju zapadlo nagle milczenie, po czym nastap” wybuch chichotow.
Pani Chattisbourne zabrala glos:
— Tocelyn wlasnie opowiadala nam, jak pan otarl sie o smierc panie Henry.
Kiedy o malo nie powiedzialem „w ciazy”, pomyslalem.
— Kiedy panska lodz sie wywrocila — podpowiedziala gorliwie Hortensja. — Ale to pewnie nic w porownaniu z panskimi przygodami w Ameryce.
— Czy pana kiedys oskalpowali? — zapytala Eglantyna. — Eglantyno! — skarcila ja pani Chattisbourne. Finch pojawil sie w drzwiach.
— Przepraszam jasnie pania — powiedzial — ale czy panna Mering i pan Henry zostana na lunch?
— Och, prosze zostac, panie Henry! — zawolaly dziewczeta zgodnym chorem. — Chcemy posluchac o Ameryce!
Przez caly lunch raczylem je opowiesciami o dylizansach i tomahawkach, zapozyczonymi z wykladow o Dzikim Zachodzie (zalowalem, ze nie poswiecalem im wiecej uwagi) i obserwowalem Fincha. Podpowiadal mi, ktorego sztucca mam uzyc, szepczac mi do ucha: „Widelec z trzema zebami”, kiedy stawial przede mna potrawe, albo dajac dyskretne znaki z kredensu, kiedy przykuwalem uwage sluchaczek zdaniami w rodzaju: „Tej nocy, siedzac przy obozowym ognisku, slyszelismy w ciemnosciach bicie ich tam-tamow, nieprzerwane, uporczywe, grozne”. (Chichoty).
Po lunchu Lilia, Roza i Hortensja blagaly nas, zebysmy zagrali w szarady, ale Tossie powiedziala, ze musimy isc, starannie zamknela swoj pamietnik i wlozyla go nie do kosza, lecz do torebki.
— Och, naprawde nie mozecie zostac jeszcze chwileczke? — jeczala Hortensja Chattisbourne.
Tossie odparla, ze musimy jeszcze zabrac dary z plebanii, za co bylem jej wdzieczny. Pilem do lunchu wino renskie i klaret, ktore w polaczeniu z kordialem porzeczkowym oraz resztkami dyschronii sprawily, ze marzylem tylko o dlugiej popoludniowej drzemce.
— Zobaczymy pana na festynie, panie Henry? — zapytala Lilia z chichotem.
Niestety tak, pomyslalem.
Plebania nie byla daleko, ale po drodze musielismy wstapic do wdowy Wallace (po sosjerke i banjo bez dwoch strun), do Middlemarche’ow (czajnik z odlamanym dziobkiem, karafka na ocet oraz gra „Autorzy”, w ktorej brakowalo kilku kart) i do panny Stiggins (klatka na ptaki, zestaw czterech figurek przedstawiajacych Mojry, egzemplarz „Alicji po drugiej stronie lustra”, lopatka do ryb i ceramiczny naparstek z napisem: PAMIATKA Z MARGATE).
Poniewaz Chattisbourne’owie juz nam dali puzderko na szpili do kapelusza, poduszeczke z wyszytymi wloczka fiolkami i pachnacym groszkiem, garnuszek do gotowania jajek oraz laske z rzezbiona psia glowka, kosz byl prawie pelen i nie mialem pojecia, jak przydzwigam to wszystko do domu. Na szczescie pastor mial do zaofiarowania tylko duze pekniete lustro w pozlacanej ramie.
— Przysle po nie Baine’a — powiedziala Tossie i ruszylismy do domu.
Droga powrotna stanowila dokladne powtorzenie drogi w tamta strone, tyle ze bylem bardziej obladowany i znacznie bardziej zmeczony. Tossie paplala o Dziudziu i „dzielnym, dzielnym Telensie”, a ja cieszylem sie w duchu, ze moje nazwisko nie zaczyna sie na „C”, i rozgladalem sie tesknie za jakims hamakiem.
Baine spotkal nas na koncu podjazdu i uwolnil mnie od kosza, a Cyryl wybiegl mi na przywitanie. Jednakze nieszczesna sklonnosc do zbaczania na bakburte przywiodla go do stop Tossie, ktora zawolala: „O brzydki, brzydki, niegrzeczny pies!” i zaczela wydawac male okrzyczki.
— Chodz tu, Cyryl! — zawolalem i klasnalem w dlonie, a on przytoczyl sie do mnie uszczesliwiony, merdajac calym tulowiem. — Teskniles za mna, piesku?
— Hej ho, wedrowcy wracaja — zacytowal Terence, machajac z trawnika. — „Do bialych scian domu wracaja po dlugiej podrozy”. Zdazyliscie w sama pore. Baine wlasnie ustawia bramki do krokieta.
— Krokiet! Ale zabawa! — zawolala Tossie i pobiegla na gore, zeby sie przebrac.
— Krokiet? — zwrocilem sie do Verity, ktora patrzyla, jak Baine wbija slupki w trawe.
— Albo tenis na trawie — wyjasnila — do ktorego niestety nie jestes przygotowany.
— Do krokieta tez nie jestem przygotowany — odparlem, zerkajac na drewniane mlotki.
— To bardzo prosta gra — zapewnila Verity, podajac mi zolta kule. — Przeprowadzasz kule mlotkiem przez bramke. Jak minal ranek?
— Bylem niegdys zwiadowca Buffalo Billa — powiedzialem — I jestem zareczony z Hortensja Chattisbourne.
Przyjela to bez usmiechu.
— Czego sie dowiedziales o panu C?
— Elliott Chattisbourne wroci do domu dopiero za osiem miesiecy — Opowiedzialem, jak zapytalem Tossie o faceta, ktorego nazwisko wylecialo mi z glowy. — Nikogo sobie nie skojarzyla. Ale nie to jest najbardziej interesujace…
Tossie wrocila biegiem w bialo-rozowej marynarskiej sukience W mietowozielone paski z wielka rozowa kokarda, niosac w ramionach Ksiezniczke Ardzumand.
— Dziudziu uwielbia patrzec na kule — oznajmila, stawiajac kota na ziemi.
— I krokietowac je — mruknela Verity. — Pan Henry i ja bedziemy partnerami. Ty zagrasz z panem St. Trewesem.
— Panie St. Trewes, bedziemy partnerami — wykrzyknela Tossie i podbiegla do Terence’a, ktory nadzorowal Baine’a.
— Myslalem, ze mielismy rozdzielic Terence’a i Tossie — zauwazylem.
— Owszem — przyznala Verity — ale musze z toba porozmawiac.
— A ja musze porozmawiac z toba — wpadlem jej w slowo. — Nigdy nie zgadniesz, kogo spotkalem u Chattisbourne’ow. Fincha.
— Fincha? — powtorzyla tepo. — Sekretarza pana Dunworthy’ego? Przytaknalem.
— Jest u nich kamerdynerem.
— Co on tutaj robi?
— Nie chcial mi powiedziec. Mowil, ze wykonuje „pokrewne zadanie” i nie wolno mu nic powiedziec, zeby nam nie przeszkodzic.
— Gotowi? — zawolala Tossie od slupka.
— Prawie — odkrzyknela Verity. — No dobrze. Zasady gry sa zupelne proste. Zeby zdobyc punkty, przeprowadzasz swoja kule dwukrotnie przez rzad szesciu bramek, cztery bramki zewnetrzne, srodkowe ramki i z powrotem w odwrotnym kierunku. Kazda kolejka to jedno uderzenie. Jesli twoja kula przejdzie przez bramke, masz prawo do nastepnego uderzenia. Jesli twoja kula uderzy w inna kule, masz prawo do jednego uderzenia za skrokietowanie i jednego kolejnego, ale jesli kula przejdzie przez dwie bramki naraz, otrzymujesz tylko jedno uderzenie. Po uderzeniu kuli nie mozesz jej powtornie uderzyc, poki nie przejdziesz przez nastepna bramke, z wyjatkiem pierwszej bramki. Jesli uderzysz kule, ktora juz uderzyles, tracisz kolejke.
— Gotowi jestescie? — powtorzyla Tossie.
— Prawie — uspokoila ja Verity. — To sa granice — pokazala mi mlotkiem. — Polnoc, poludnie, wschod i zachod. To jest linia poczatkowa, a to linia koncowa. Wszystko jasne?
— Najzupelniej — potwierdzilem. — Ktory mam kolor?
— Czerwony — odparla. — Zaczynasz od linii poczatkowej.
— Gotowi wreszcie? — wrzasnela Tossie.
— Tak — kiwnela glowa Verity.