— Bauwan. B-a-u-w-a-n — przeliterowala Verity. — On tak sie nazywa. Wielebny pan Bauwan.
— Na pewno? Przytaknela z ponura mina.
— Pani Mering wymienila jego nazwisko, kiedy wsiadalysmy do powozu. „Ten wielebny Bauwan ma dobre checi — powiedziala — ale brakuje mu inteligencji. Nie rozumie logiki zycia pozagrobowego”.
— Na pewno nazywa sie Bauwan, a nie…
— Cymbau? Na pewno. — Pokrecila glowa. — Wikary nie jest panem C.
— No, wiec to musi byc jeden z mezczyzn na peronie w Reading. Albo wikary z Muchings End.
— On sie nazywa Arbitage.
— Tak mowi. A jesli wystepuje pod przybranym nazwiskiem?
— Pod przybranym nazwiskiem? To duchowny.
— Wiem, a kosciol nie wybacza bledow i wykroczen mlodosci, wiec dlatego wikary musial przybrac falszywe nazwisko. A jego ciagla obecnosc w Muchings End swiadczy o zainteresowaniu osoba Tossie. Skoro o tym mowa, dlaczego ona tak leci na wikarych?
— Wszyscy potrzebuja zon, zeby im pomagaly w szkolce niedzielnej i na koscielnych festynach.
— Na kiermaszach staroci — mruknalem. — Wiem. Wielebny pan Arbitage interesuje sie spirytyzmem. Interesuje sie niszczeniem starych kosciolow. On…
— Nie jest panem C. — dokonczyla Verity. — Sprawdzilam go. Ozenil sie z Eglantyna Chattisbourne.
— Z Eglantyna Chattisbourne? — powtorzylem. Kiwnela glowa.
— W 1897 roku. Zostal pastorem parafii St. Albans w Norwich.
— A co z konduktorem? — zapytalem. — Nie doslyszalem jego nazwiska. On…
— Tossie nawet na niego nie spojrzala. Przez caly dzien na nikogo nie zwrocila uwagi. — Verity oparla sie ze znuzeniem na oparciu lawki. — Musimy spojrzec prawdzie w oczy, Ned. Doswiadczenie odmieniajace zycie nie nastapilo.
Wydawala sie tak przybita, ze musialem jakos ja pocieszyc.
— Pamietnik nie mowi, ze przezyla to doswiadczenie w Coventry. Napisala tylko: „Nigdy nie zapomne tego dnia, kiedy pojechalismy do Coventry”. To moglo sie zdarzyc w drodze powrotnej do domu. Pani Mering miala przeczucie, ze stanie sie cos okropnego. — Usmiechnalem sie do Verity. — Moze pociag sie wykolei i pan C. wyciagnie Tossie z rozbitego wagonu.
— Wykolejony pociag — westchnela marzaco Verity. Wstala i podniosla szal. — Lepiej wracajmy, zanim pani Mering wysle ludzi na poszukiwania — powiedziala z rezygnacja.
Otworzylem drzwi przedzialu.
— Cos sie stanie, zobaczysz. Zostal jeszcze pamietnik. I pokrewny projekt Fincha, cokolwiek to jest. I mamy jeszcze pol tuzina stacji i jedna przesiadke, zanim dojedziemy do Muchings End. Moze Tossie wpadnie na pana C. na peronie w Reading. Albo juz wpadla. Matka poslala ja po ciebie, bo nie wracalas, i kiedy pociag szarpnal na zakrecie, wpadla prosto w jego ramiona. Czarujacy, utytulowany, rownie nieznosny jak ona, i to wlasnie on wyrzezbil strusia noge biskupa, a teraz siedza razem w przedziale i dyskutuja o sztuce wiktorianskiej.
Ale nie siedzieli. Tossie wciaz tkwila markotnie w kacie i patrzyla na deszcz, kiedy weszlismy do przedzialu.
— No, wreszcie jestescie — zawolala pani Mering. — Gdziescie byli? Malo nie zamarzlam.
Verity pospiesznie udrapowala szal na jej ramionach.
— Powiedzial pan Baine’owi o herbacie? — zapytala pani Mering.
— Zaraz po niego pojde — zapewnilem z dlonia na klamce. — Spotkalem po drodze panne Brown i odprowadzilem ja tutaj. — Po czym wymknalem sie pospiesznie.
Spodziewalem sie znalezc Baine’a pograzonego w „Rewolucji przemyslowej” Toynbeego albo „O pochodzeniu czlowieka” Darwina, ale otwarta ksiazka lezala obok niego na lawce, a on wpatrywal sie w deszcz. Widocznie rozmyslal o konsekwencjach swojego estetycznego wybuchu, poniewaz odezwal sie ponuro:
— Panie Henry, czy moge pana zapytac o Stany? Pan tam byl. Czy Ameryka naprawde jest krajem mozliwosci?
Powinienem byl lepiej poznac dziewietnasty wiek. Pamietalem tylko wojne domowa i kilkakrotna goraczke zlota.
— To na pewno kraj, gdzie kazdy ma prawo wyrazac swoja opinie — powiedzialem — i tak wlasnie robi. Zwlaszcza w zachodnich stanach. Pani Mering prosi o herbate.
Potem wyszedlem na tylna platforme, stanalem tam z fajka i udawalem, ze pale, spogladajac na deszcz. Ulewa przeszla w mglista mzawke. Ciezkie chmury wisialy nisko nad blotnistymi drogami, ktore mijalismy. Odwrot do Paryza.
Verity miala racje. Musimy spojrzec prawdzie w oczy. Pan C. nie Pojawi sie w Reading ani gdzie indziej. Probowalismy naprawic rozdarte w kontinuum, zwiazujac pekniete nici, zabierajac Tossie w wyznaczone miejsce w wyznaczonym dniu.
Ale w chaotycznym systemie nie ma czegos takiego jak zwykle rozdarcie. Kazde wydarzenie jest powiazane z innymi. Kiedy Verity wskoczyla do Tamizy, kiedy przeszedlem torami kolejowymi na stacje, wplynelismy na dziesiatki, setki wydarzen. Wlacznie z miejscem pobytu pana C. pietnastego czerwca 1888 roku. Zerwalismy wszystkie nici naraz i tkanina na wrzecionie czasoprzestrzeni pekla.
— „Szate wiatr porwal do rzeki wprost — powiedzialem na glos. — ‹‹klatwa sie spelnia››, krzyknela w glos Pani na Shalott”.
— Ejze, a to co? — zapytal meski glos. Jakis czlowiek otworzyl drzwi i wszedl na platforme. Byl tegi, mial olbrzymie bokobrody w stylu lorda Dundreary’ego i fajke z morskiej pianki, ktora energicznie wystukal. — Klatwa, powiadasz pan? — spytal, zapalajac fajke.
— Tennyson — wyjasnilem.
— Poezja — warknal. — Kupa bzdur, jesli mnie pan pytasz. Sztuka rzezba, muzyka, jaki z nich pozytek w prawdziwym swiecie?
— Wlasnie — przyswiadczylem, wyciagajac reke. — Ned Henry. Milo mi pana poznac.
— Arthur T. Mitford — oznajmil, miazdzac moja dlon w uscisku.
No, zawsze warto sprobowac.
— Nie wierze w klatwy — ciagnal, gwaltownie ssac fajke. — Ani w los. Ani w przeznaczenie. Kupa bzdur. Czlowiek sam tworzy swoj los.
— Chcialbym, zeby pan mial racje.
— Pewnie, ze mam racje. Wez pan Wellingtona.
Wystukalem tyton z mojej fajki na tory i ruszylem z powrotem do przedzialu. Wezmy Wellingtona. I Joanne d’Arc z Orleanu. I Johna Paula Jonesa. Im wszystkim sie udalo, kiedy sprawa wydawala sie przegrana.
A kontinuum bylo bardziej wytrzymale, niz myslelismy. Mialo poslizgi, redundancje i sprzezenia zwrotne. „Jeszcze sie spotkamy, nie tu, to gdzie indziej”. A skoro tak, moze slusznie pocieszalem Verity, moze pan C. juz czekal na peronie w Reading. Albo wlasnie w tej chwili dziurkowal bilety czy sprzedawal slodycze w naszym przedziale.
Nie bylo go tam. Byl natomiast Baine, rozdawal porcelanowe filizanki i nalewal herbate, ktora niestety podzialala ozywczo na pania Mering. Pani Mering wyprostowala sie, poprawila swoj kraciasty szal i przystapila do zatruwania wszystkim zycia.
— Tossie — powiedziala — usiadz prosto i pij herbate. To ty chcialas herbaty. Baine, macie cytryne?
— Zobacze, czy sprzedaja cytryny na stacji, jasnie pani — powiedzial Baine i wyszedl.
— Czemu tak dlugo stoimy? — narzekala pani Mering. — Trze bylo pojechac ekspresem. Verity, ten szal wcale nie daje ciepla. powinnas powiedziec Jane, zeby wziela kaszmirowy.
Pociag ruszyl i po kilku minutach Baine zjawil sie ponownie, troche zdyszany, jakby musial biec.
— Niestety nie mieli cytryn, jasnie pani — powiedzial, wyjmujac butelke mleka z kieszeni. — Wypije pani z mlekiem?
— Nie wiadomo, od jakiej krowy. Wykluczone. Ta herbata jest letnia.
Baine ustawil maszynke spirytusowa i zaczal podgrzewac wiecej wody, a pani Mering rozgladala sie za nastepna ofiara.
— Panie St. Trewes — zwrocila sie do Terence’a, ktory ukryl sie za tomikiem poezji — tu jest za ciemno, zeby czytac. Zepsuje pan sobie oczy.
Terence zamknal ksiazke i schowal do kieszeni z mina czlowieka, ktory zaczyna sobie uswiadamiac, w co