stwarzanie rzeczy we wlasnej glowie. Probowal sobie przypomniec Krysztalowe Miasto takie, jakie widzial w wodnym wirze z Tenska-Tawa. Probowal sie zastanowic, jak mozna stworzyc cos takiego.
Nie moge uczyc ludzi, jak je budowac, dopoki sam nie wiem, co to jest.
Wiedzial, ze poza murami wiezienia wedruje po swiecie Niszczyciel: tutaj cos rozedrze, tam cos zburzy, wcisnie klin w kazda znaleziona szczeline. I zawsze byli ludzie poszukujacy Niszczyciela, poszukujacy jakiejs straszliwej, niszczacej sily na zewnatrz siebie. Biedni glupcy; sadza, ze Zniszczenie to tylko zniszczenie, ze wykorzystaja je, a kiedy skoncza, przystapia do budowania. Ale nie mozna budowac na fundamencie zniszczenia. Na tym polega mroczna tajemnica Niszczyciela, myslal Alvin. Kiedy raz kaze ci burzyc, trudno potem wziac sie do budowy, trudno odzyskac wlasne ja. Kopiacy zuzywa ziemie i lopate. Kto raz zostanie narzedziem w reku Niszczyciela, ten sie zuzyje, rozpadnie, stepi i podziurawi, a przez caly czas bedzie wierzyl, ze jest ostry, gladki, jasny i caly. Nigdy sie nie zorientuje, dopoki Niszczyciel go nie wypusci, nie odrzuci. Co tak zagrzechotalo? Ojej, to ja. To ja, brzmiacy jak zuzyte narzedzie. Dlaczego mnie zostawiasz? Wciaz moge sie na cos przydac!
Ale nie mozesz, nie wtedy, kiedy pochwycil cie Niszczyciel.
Alvin doszedl do wniosku, ze przy Stwarzaniu czlowiek nie wykorzystuje innych jako narzedzi. Nie zuzywa ich, aby osiagnac swoj cel. Zuzywa raczej siebie, zeby im pomoc osiagnac ich cele. Zuzywa sie, nauczajac i kierujac, przekonujac i sluchajac rad, pozwalajac sie przekonac, jesli akurat maja racje. I wtedy, zamiast jednego wladcy i stosu zuzytych narzedzi, powstaje cale miasto Stworcow, wolnych wspolobywateli, pracujacych z zapalem…
Byl tylko jeden problem: Alvin nie potrafil nauczyc Stwarzania. Oczywiscie, mogl pomoc ludziom, zeby jakos ulozyli odpowiednio swoje umysly, a wtedy ich praca stawala sie troche lepsza. A kilka osob, przede wszystkim Measure i ich siostra Eleanor, nauczyli sie tego czy owego, dostrzegli blysk. Wiekszosc pozostawala w mroku.
Az nagle zjawil sie ten prawnik z Anglii, ten Verily Cooper, ktory od urodzenia potrafil w jednej chwili dokonac tego, z czym Measure zmagal sie caly dzien. Zeby tak zapieczetowac ksiazke w jeden blok drewna i skory, a potem znow ja otworzyc, nie uszkadzajac kartek, z literami wciaz tkwiacymi na stronach… To bylo prawdziwe Stwarzanie.
Dlaczego mial go uczyc? Przeciez Verily urodzil sie z wiedza. Jak mozna uczyc kogos, kto wie od urodzenia? Zreszta jak mozna uczyc czegokolwiek, jesli nie wie sie nawet, jak uzyskac krysztal, z ktorego trzeba zbudowac miasto?
Nie buduje sie miasta ze szkla; szklo peka, nie utrzymuje ciezaru. Nie mozna budowac z lodu, poniewaz nie jest dostatecznie czysty, no i co robic latem? Diamenty sa dosc mocne, ale miasto z diamentow, nawet gdyby znalazl albo wytworzyl ich dosyc… Nie, taki material nie nadaje sie na budowe, ludzie rozebraliby je od razu; kazdy ukradlby tylko kawalek muru, zeby sie wzbogacic, i wkrotce miasto byloby jak szwajcarski ser: wiecej dziur niz murow.
Tak, Alvin potrafil zatonac w takich rozmyslaniach i marzeniach, plynac przez wspomnienia, przez slowa ksiazek, jakie czytal, kiedy panna Larner… kiedy Peggy go uczyla. Umial zajac umysl i zapomniec o samotnosci, chociaz nigdy mu nie przeszkadzaly odwiedziny Arthura Stuarta.
Dzis jednak zbyt wiele sie dzialo. Verily Cooper sprzeciwial sie wnioskom o to czy o tamto, a nawet jesli jest dobrym prawnikiem, to przeciez znalazl sie daleko od Anglii i nie zna tutejszych przepisow. Mogl popelniac bledy, a Alvin w zaden sposob nie potrafil temu zaradzic. Musial polegac na innych ludziach, a tego nie znosil.
— Nikt tego nie lubi — odezwal sie dobrze znany glos, wysniony, wyteskniony glos, z ktorym wiele razy dyskutowal w myslach, wiele razy spieral sie w wyobrazni. Glos, o ktorym marzyl, ze szepcze mu delikatnie do ucha noca i o poranku.
— Peggy — szepnal. I otworzyl oczy.
Stala przed nim, calkiem tak jakby przywolal jej obraz — ale prawdziwa, wcale nie wyczarowana.
Przypomnial sobie o dobrych manierach i wstal.
— Panno Larner — powiedzial. — To milo, ze przyjechala mnie pani odwiedzic.
— Nie tyle mile, ile konieczne — odparla rzeczowym tonem. Rzeczowym…
Westchnal bezglosnie.
Rozejrzala sie za krzeslem.
Alvin podniosl stolek stojacy obok pryczy i impulsywnie, bez zastanowienia, podal jej przez krate. Prawie nie zauwazyl, ze zmusil czastki zelaznego preta i wlokna drewna, by sie rozsunely i przepuscily siebie nawzajem. Dopiero kiedy zobaczyl szeroko, bardzo szeroko otwarte oczy Peggy, uswiadomil sobie, ze pierwszy raz widziala, jak ktos przesuwa drewno przez zelazo.
— Przepraszam — powiedzial. — Nigdy jeszcze tego nie robilem. To znaczy bez ostrzezenia i w ogole.
Przyjela stolek.
— Bardzo ladnie z twojej strony — zapewnila. — Zadbales, zebym miala na czym usiasc.
Alvin usiadl na pryczy. Zatrzeszczala pod nim. Gdyby nie wzmocnil materialu, zarwalaby sie juz dawno. Byl solidnie zbudowany i korzystal z mebli dosc brutalnie; nie przeszkadzalo mu, ze od czasu do czasu skarza sie glosno.
— O ile wiem, dzis w sadzie skladaja wnioski procesowe.
— Obserwowalam to przez chwile. Twoj obronca jest znakomity. Verily Cooper?
— Mysle, ze zostaniemy przyjaciolmi — oswiadczyl Alvin.
Czekal na jej reakcje.
Skinela glowa i usmiechnela sie lekko.
— Naprawde chcesz, zebym ci powiedziala, co wiem o mozliwych drogach, jakimi podazy ta przyjazn?
Alvin westchnal.
— Chce i nie chce, i dobrze o tym wiecie, panno Larner.
— Powiem ci zatem, ze ciesze sie z jego obecnosci. Bez niego nie mialbys zadnej szansy przetrwania tego procesu.
— To znaczy, ze teraz wygram?
— Wygrana to nie wszystko, Alvinie.
— Ale przegrana jest niczym.
— Jesli przegrasz sprawe, ale zachowasz zycie i dziela zycia, to przegrana bedzie lepsza niz zwyciestwo i smierc z tego powodu. Prawda?
— To nie jest proces o moje zycie!
— Owszem, jest — zapewnila Peggy. — Kiedy juz prawo zlapie cie w rece, ci, ktorzy uzywaja go dla wlasnej korzysci, obroca je przeciw tobie. Nie ufaj prawom ludzkim, Alvinie. Zostaly spisane przez silnych, zeby umocnic ich wladze nad slabszymi.
— To nieuczciwe, panno Larner — zaprotestowal Alvin. — Ben Franklin i inni, co ulozyli pierwsze prawa…
— Mieli dobre zamiary. Ale w rzeczywistosci, Alvinie, kiedy trafisz do wiezienia, twoje zycie jest w wielkim niebezpieczenstwie.
— Przyszliscie mi to powiedziec? Wiecie, ze moge stad wyjsc, kiedy tylko zechce.
— Przyjechalam powiedziec ci, kiedy masz odejsc, jesli zajdzie taka potrzeba.
— Chce sie oczyscic z klamstw Makepeace'a.
— W tym takze zamierzam ci pomoc. Bede zeznawac. Alvin przypomnial sobie te noc, kiedy zginela pani Guester, matka Peggy. Nie wiedzial wtedy, ze panna Larner to naprawde Peggy Guester, dopoki nie uklekla z placzem nad cialem matki. W chwili kiedy uslyszeli pierwszy strzal, niewiele juz brakowalo, by on i Peggy wyznali sobie milosc i postanowili sie pobrac. Ale potem jej matka zabila Odszukiwacza, a ja zabil drugi Odszukiwacz, Alvin zas dotarl na miejsce za pozno, zeby wyleczyc postrzal. Mogl tylko zabic morderce, zabic golymi rekami. Co mu z tego przyszlo? Co w ten sposob osiagnal?
— Nie chce, zebyscie zeznawali — oswiadczyl.
— Ja tez sie do tego nie pale — zapewnila. — Nie zrobie tego, poki nie bedzie potrzeby. Ale musisz powiedziec Verily'emu Cooperowi, kim jestem, i ze kiedy przeslucha juz pozostalych swiadkow, ma spojrzec na mnie. Jesli skine glowa, powola mnie i zadnej dyskusji. Rozumiesz? Lepiej od was bede wiedziala, czy moje zeznanie jest potrzebne, czy nie.
Alvin slyszal jej slowa i wiedzial, ze poslucha tej rady, ale wrzal z gniewu, chociaz nie znal przyczyny. Juz ponad rok marzyl, by ja zobaczyc, i nagle stanela przed nim, a on mial ochote na nia wrzasnac.
Nie wrzasnal. Ale gdy sie odezwal, jego glos wcale nie brzmial uprzejmie.