ROZDZIAL 16 — PRAWDA
Kiedy przyszla kolej na pytania Verily'ego, przez chwile siedzial nieruchomo i przygladal sie Vilate. Byla wizerunkiem samozadowolenia i pewnosci siebie. Lekko pochylila glowe w lewo, jakby nieco — ale nie za bardzo — ciekawa, co obronca ma jej do powiedzenia.
— Panno Franker, czy moze mi pani cos wyjasnic… Kiedy przenikneliscie przez sciane wiezienia, jak sie dostaliscie na poziom gruntu?
Zmieszala sie na chwile.
— Czyzby areszt byl pod ziemia? Kiedy przeszlismy przez sciane, musielismy chyba… Nie, oczywiscie, ze nie. Cela jest na pietrze budynku sadu, jakies dziesiec stop nad ziemia. Nieladnie, ze chcial mnie pan wyprowadzic w pole.
— Nie odpowiedziala pani. To musial byc gwaltowny upadek, kiedy tak wyszliscie ze sciany w pustke.
— Opadlismy lagodnie. My… poszybowalismy do ziemi. To byl wazny element tego niezwyklego przezycia. Gdybym wiedziala, ze tak bardzo zalezy panu na szczegolach, powiedzialabym od razu.
— A wiec Alvin… szybuje.
— To naprawde niezwykly mlody czlowiek.
— Tez tak uwazam — zgodzil sie Verily. — Co wiecej, jedna z jego niezwyklych zdolnosci pozwala mu widziec poprzez heksy iluzji. Wiedziala pani o tym?
— Nie, ja… Nie. — Byla zaskoczona.
— Na przyklad nie dziala na niego heks, ktory wykorzystuje pani, zeby ludzie nie widzieli tych pani sztuczek ze sztuczna szczeka. Wiedziala pani o tym?
— Sztuczki? — oburzyla sie. — Sztuczna szczeka? To okropne, co pan opowiada.
— Ma pani czy nie ma pani sztucznej szczeki?
Marty Laws poderwal sie z miejsca.
— Wysoki Sadzie, nie dostrzegam zwiazku miedzy sztuczna szczeka a rozpatrywana sprawa.
— Panie Cooper, to rzeczywiscie pytanie bez zwiazku.
— Wysoki Sad pozwolil oskarzeniu na dalekie odejscie od przedmiotu sprawy w probach zakwestionowania wiarygodnosci mojego klienta. Mysle, ze obrona ma prawo do takich samych dzialan w celu podwazenia wiarygodnosci tych, ktorzy twierdza, ze moj klient jest oszustem.
— Sztuczna szczeka to dosc osobista kwestia, nie sadzi pan? — spytal sedzia.
— A oskarzanie mojego klienta o uwiedzenie nie jest sprawa osobista?
Sedzia usmiechnal sie lekko.
— Protest odrzucony. Oskarzenie szeroko otworzylo droge do takich pytan.
Verily znowu zwrocil sie do Vilate.
— Czy ma pani sztuczna szczeke, panno Franker?
— Nie! — odparla.
— Zeznaje pani pod przysiega. Czy na przyklad nie poruszyla pani sztuczna szczeka w strone Alvina w chwili, kiedy mowila pani, ze jest pieknym mlodym mezczyzna?
— Jak moge poruszac sztuczna szczeka, ktorej nie mam?
— Czy zgodzi sie pani wystapic przed sadem bez tych czterech amuletow, ktore pani nosi na szyi, i bez szala z wszytymi heksami?
— Nie musze chyba tego sluchac…
Alvin pochylil sie i pociagnal Verily'ego za marynarke. Verily mial ochote go zignorowac; wiedzial, ze Alvin zakaze mu zadawania dalszych pytan tego rodzaju. Nie mogl jednak udawac, ze nie zauwazyl gestu dostatecznie wyraznego, by dostrzegli go wszyscy przysiegli.
Obejrzal sie, nie zwracajac uwagi na protesty Vilate.
— Verily — szepnal mu Alvin — wiesz, ze nie chcialem…
— Moim obowiazkiem jest bronienie ciebie jak najlepiej…
— Verily, zapytaj ja o salamandre w torebce. Jesli zdolasz, postaraj sie, zeby ja wyjela.
— Salamandra? — zdziwil sie Verily. — A co nam z tego przyjdzie?
— Niech tylko ja wyjmie. Na stol, zeby wszyscy widzieli. Na pewno nie ucieknie. Nawet we wladzy Niszczyciela, salamandry nadal sa glupie. Zobaczysz.
Verily zwrocil sie do swiadka.
— Panno Franker, czy zechce nam pani pokazac jaszczurke, ktora ma pani w torebce?
Alvin znowu pociagnal go za marynarke.
— Salamandry to nie jaszczurki — szepnal do ucha. — Sa plazami, nie gadami.
— Bardzo przepraszam, panno Franker. Nie jaszczurke. Plaza. Salamandre.
— Nie mam nic…
— Wysoki Sadzie, prosze uprzedzic swiadka o konsekwencjach falszywych zeznan pod…
— Jesli istotnie takie stworzenie znalazlo sie w mojej torebce, to nie mam pojecia, skad sie wzielo ani kto je tam wlozyl — oswiadczyla Vilate.
— Nie bedzie wiec pani protestowac, jesli wozny zajrzy do pani torebki i wyjmie wszelkie plazy, jakie tam znajdzie?
— Nie, wcale — zapewnila Vilate, przezwyciezajac chwilowa niepewnosc.
— Wysoki Sadzie, kto tu jest oskarzonym? — wtracil Marty Laws.
— Chodzi o kwestie prawdomownosci, jak mi sie zdaje — odparl sedzia. — Cale to wydarzenie uwazam za fascynujace. Patrzylismy spokojnie, kiedy prezentowal pan skandal. Teraz chetnie obejrze sobie jakiegos plaza.
Wozny siegnal do torebki Vilate; nagle krzyknal i odskoczyl.
— Przepraszam, panie sedzio, ale wskoczyla mi do rekawa — wyjasnil.
Wil sie i podskakiwal, rownoczesnie usilujac zachowac godny wyglad.
Verily szerokim gestem zmiotl papiery i przesunal stol na srodek sali.
— Kiedy zlapie pan zwierzaka — powiedzial — prosze postawic go tutaj.
Alvin oparl sie wygodnie i wyciagnal skrzyzowane w kostkach nogi. Wygladal jak polityk, ktory wlasnie wygral wybory. Pod krzeslem lezal worek z nieruchomym plugiem.
W calej sali tylko Vilate nie zwracala uwagi na salamandre. Siedziala bez ruchu, jak w transie. Nie, nie w transie. Siedziala, jakby znalazla sie na przyjeciu, gdzie ktos powiedzial cos niegrzecznego, a ona udaje, ze nie doslyszala.
Verily nie mial pojecia, do czego prowadzi cale to zamieszanie z salamandra. Ale ze Alvin nie chcial sie zgodzic na zadna inna probe zdyskredytowania Vilate Franker czy Amy, nie mial wyjscia.
Alvin obserwowal Vilate podczas skladania zeznan — obserwowal uwaznie, nie tylko oczami, ale tez wewnetrznym wzrokiem, ukazujacym, jak funkcjonuje swiat materialny. Zauwazyl, ze przed odpowiedzia Vilate lekko pochyla glowe w bok — jakby nasluchiwala. Poslal wiec swoj przenikacz i zawiesil go w powietrzu, poszukujac drgnien dzwieku. Rzeczywiscie, odkryl je, ale takiego wzorca jeszcze nigdy nie spotkal. Dzwiek zwykle rozprzestrzenial sie od zrodla, jak fale na wodzie po wrzuceniu kamienia: we wszystkie strony; odbijaly sie i nakladaly na siebie, ale tez przygasaly i cichly z odlegloscia. Jednak ten dzwiek przemieszczal sie waskim kanalem. Jak to mozliwe?
Przez chwile grozilo mu niebezpieczenstwo, ze calkowicie pochloniety problemem naukowym zapomni o rozprawie, gdzie wlasnie zeznaje najgrozniejszy, ale tez chyba najslabszy swiadek. Na szczescie szybko zorientowal sie w sytuacji. Dzwiek dobiegal z dwoch zrodel umieszczonych blisko siebie; przesuwal sie rownolegle. A kiedy fale przecinaly sie i nakladaly, zmienialy go w zwykle zawirowanie powietrza. Kiedy Alvin wytezal sluch, slyszal cichutki syk chaotycznego szumu. Ale w kierunku, w ktorym fale dzwiekowe byly idealnie rownolegle, nie tylko nie zaklocaly sie wzajemnie, ale nawet zwiekszaly moc.
W rezultacie ktos siedzacy na miejscu Vilate slyszal nawet najlzejszy szept, a wszyscy inni na sali nie slyszeli niczego.