To bardzo interesujace. Alvin nie wiedzial, ze Niszczyciel korzysta z glosu, by porozumiewac sie ze swymi slugami. Zawsze przypuszczal, ze w jakis sposob przemawia wprost do ich umyslow. Tutaj natomiast Niszczyciel mowil z dwoch bliskich sobie zrodel dzwieku.
Alvin usmiechnal sie. Stare powiedzenie mowilo prawde: Klamca przemawia przez oba kaciki ust rownoczesnie.
Badajac przenikaczem torebke Vilate, szybko odnalazl zrodlo dzwieku. Salamandra lezala na jej rzeczach, a glos wybiegal z pyszczka — chociaz salamandry nie maja mechanizmu zdolnego wytworzyc dzwiek ludzkiej mowy. Gdyby tylko wiedzial, co to stworzenie mowi…
Jesli sie nie mylil, mozna to zorganizowac. Najpierw jednak trzeba wydobyc salamandre, zeby wszyscy obecni widzieli, skad plyna slowa.
Wtedy wlasnie znow zwrocil uwage na wydarzenia w sali — i odkryl z przerazeniem, ze Verily zamierza mu sie sprzeciwic i zerwac Vilate jej piekna maske. Pociagnal go za marynarke i upomnial szeptem, tak lagodnie, jak tylko potrafil. Potem poprosil, zeby doprowadzil do wyjecia salamandry z torebki.
Teraz, kiedy uwieziona w ciemnym rekawie woznego salamandra wpadla w panike, Alvin musial jakos ja opanowac. Poslal w nia przenikacz, spowolnil bicie serca, napelnil spokojem. Oczywiscie, nie wyczul oporu Niszczyciela. Nic dziwnego — Stwarzanie zawsze Niszczyciela odpychalo. Wyczuwal go jednak: przyczajonego, migoczacego w tle, w katach sali sadowej — czekal, by wrocic do salamandry i znowu przemawiac do Vilate.
To dobry znak, ze potrzebowal zwierzecia. To znaczy, ze Vilate nie do konca pochlonela zadza wladzy i chec Niszczenia. Dlatego Niszczyciel nie mogl zwracac sie do niej wprost.
Alvin nie wiedzial zbyt wiele o Niszczycielu, ale przez lata rozmyslan i spekulacji doszedl do pewnych wnioskow. Wlasciwie przestal juz uwazac go za osobe, chociaz czasami wciaz myslal „on”. Zawsze widywal go w formie migotania powietrza, jak cos, co tkwi na samej granicy pola widzenia. Wierzyl teraz, ze taka jest wlasnie prawdziwa natura Niszczyciela. Dopoki ktos zajmowal sie Stwarzaniem, Niszczyciel nie mogl sie zblizyc, zreszta wiekszosc ludzi nie byla dla niego atrakcyjna. Przyciagali go tylko najbardziej niezwykli Stworcy i najbardziej butni niszczyciele (albo ludzie niszczycielsko butni; Alvin nie byl pewien, czy to nie to samo). Krazyl wokol Alvina, probujac obrocic wniwecz wszystkie jego dziela. Krazyl wokol innych, takich jak Philadelphia Thrower i najwyrazniej Vilate Franker, poniewaz dawali mu swe dlonie, usta, oczy, pozwalajac na dzialanie.
Alvin domyslal sie, chociaz nie mogl tego wiedziec, ze ludzie, ktorym Niszczyciel ukazywal sie najwyrazniej, mieli nad nim pewna wladze. Ze wciagniety w zwiazek nie mogl sie uwolnic. Odgrywal tylko role, ktora przygotowal dla niego ludzki sprzymierzeniec. Wielebny Thrower potrzebowal anielskiego goscia, pelnego gniewu — i tym wlasnie stal sie dla niego Niszczyciel. Vilate potrzebowala czegos innego. Ale Niszczyciel nie mogl sie od niej oddzielic. Nie potrafil wyczuc niebezpieczenstwa, dopoki sama Vilate go nie wyczula. A Vilate nie dostrzegala nawet istnienia salamandry, czego Alvin dowiedzial sie od Arthura Stuarta. Pojawila sie wiec szansa, ze Niszczyciel zdemaskuje sie na sali sadowej — pod warunkiem ze Alvin bedzie dzialal ostroznie.
Obserwowal wiec, jak wozny zdejmuje spokojna — w kazdym razie spokojniejsza — salamandre z kolnierzyka koszuli, dokad umknela, i delikatnie stawia na stole. Alvin stopniowo wycofal ze zwierzecia swoj przenikacz, aby Niszczyciel znowu mogl je opanowac. Czy przyjdzie? Czy znowu przemowi do Vilate?
Przyszedl. I przemowil.
Znowu uniosla sie kolumna dzwieku.
Wszyscy widzieli, ze salamandra otwiera i zamyka pyszczek, ale oczywiscie nic nie slyszeli, wiec wygladalo to jak przypadkowe poruszenia.
— Czy widzi pani salamandre? — zapytal Verily.
Vilate zdziwila sie.
— Nie rozumiem pytania.
— Jest na stole przed pania. Czy widzi ja pani?
Vilate usmiechnela sie blado.
— Mam wrazenie, panie Cooper, ze probuje pan ze mnie zartowac.
W sali rozlegly sie szepty.
— Probuje tylko ustalic — oswiadczyl Verily — jak wiarygodnym jest pani obserwatorem.
— Wysoki Sadzie — odezwal sie Daniel Webster. — Skad mamy wiedziec, ze to nie jakas sztuczka obrony? Przekonalismy sie juz, ze oskarzony ma niezwykla, tajemnicza moc.
— Cierpliwosci, panie Webster — odparl sedzia. — Bedzie pan mial czas na protesty.
Tymczasem Alvin zajmowal sie podwojna kolumna dzwieku, wydobywajaca sie z pyszczka salamandry i skierowana wprost ku Vilate. Probowal ja zakrzywic, ale bez skutku, poniewaz dzwiek musi sie rozchodzic w linii prostej. W kazdym razie jego zakrzywienie lezalo poza zasiegiem Alvina wiedzy i mozliwosci.
Mogl za to wywolac zaklocenie przy samym zrodle jednej z kolumn dzwieku, pozostawiajac druga, by byla doskonale slyszalna, jako ze nie rozproszona ta pierwsza. Dzwiek jednak bedzie slaby. Alvin nie wiedzial, czy ludzie na sali uslysza go dostatecznie dobrze, by zrozumiec slowa.
Tylko w jeden sposob mogl sie przekonac.
Poza tym to moglo byc cos nowego, co musial stworzyc, by przekroczyc ciemny obszar w plomieniu swego serca, gdzie Peggy niczego nie widziala.
Zablokowal jedna kolumne dzwieku.
— Panno Franker — mowil Verily. — Poniewaz oprocz pani wszyscy na tej sali widza salamandre…
I nagle — w pol zdania — dal sie slyszec glos z nieoczekiwanego zrodla. Verily umilkl i sluchal.
Glos byl kobiecy, wesoly i zachecajacy.
— Siedz spokojnie, Vilate. Ten angielski bufon to dla ciebie zaden przeciwnik. Nic mu nie musisz mowic, jesli nie masz ochoty. Alvin Smith mial szanse byc twoim przyjacielem, ale odepchnal cie, wiec teraz mu pokazesz, co potrafi wzgardzona kobieta. On nie docenia twojej madrosci.
— Kto to jest? — zapytal glosno sedzia.
Vilate spojrzala na niego, okazujac jedynie lekkie zdziwienie.
— Mnie pan pytal?
— Owszem!
— Nie rozumiem, o co chodzi. Kto ma byc?
— Cos sie nie zgadza, ale nie denerwuj sie — powiedzial kobiecy glos. — Do niczego sie nie przyznawaj. Zrzuc wine na Alvina.
Vilate nabrala tchu.
— Czy Alvin rzuca jakies czary, ktore dzialaja na wszystkich oprocz mnie? — spytala.
— Ktos przed chwila powiedzial: „Zrzuc wine na Alvina” — stwierdzil surowo sedzia. — Kto to taki?
— Och, och, och! — zawolal kobiecy glos, wyraznie dobiegajacy z pyszczka salamandry. — Och! Jak on mogl mnie uslyszec? Mowie tylko do ciebie, Vilate! Jestem twoja najlepsza przyjaciolka, twoja i nikogo innego! Probuja cie oszukac! Do niczego sie nie przyznawaj!
— Ja… nie wiem, o co panu chodzi — zapewnila Vilate. — Nie wiem, co pan slyszy.
— Kobiete, ktora powiedziala: „Do niczego sie nie przyznawaj” — odparl Verily. — Kto to? Kim jest kobieta twierdzaca, ze jest pani i tylko pani najlepsza przyjaciolka?
— Och, och, och! — krzyknela salamandra.
— Moja najlepsza przyjaciolka? — powtorzyla Vilate.
I nagle jej twarz zmienila sie w maske grozy — z wyjatkiem ust, ktore wciaz usmiechaly sie uprzejmie. Krople potu wystapily na czolo.
Pod wplywem naglego impulsu Verily podszedl i zdjal jej szal.
— Prosze, panno Franker… Chyba jest pani goraco. Potrzymam pani szal.
Verily byla tak zmieszana, ze nie zauwazyla nawet, co robi Verily. A potem bylo za pozno. Gdy tylko szal zsunal sie jej z ramion, z ust zniknal usmiech. Zniknela tez twarz, ktora wszyscy znali; pojawilo sie oblicze kobiety w srednim wieku, troche pomarszczone i smagle od slonca. Co najbardziej niezwykle, miala otwarte usta, a widoczna gorna czesc jej sztucznej szczeki wznosila sie i opadala, jakby Vilate caly czas pracowala jezykiem.
Szepty w sali zmienily sie w gwar.
— Do licha, Verily! — rzucil Alvin. — Mowilem, zebys nie…