pieciu stopni ponizej zera. Tluste krople spadly mu na wizjer, slyszal, jak bebnia o pancerz skafandra.
— Deszcz sklada sie z mieszaniny etanu i wody — zauwazyl Fritz.
— Troche wiecej widac — odparl Gaeta — ale za to grunt zmienia sie w prawdziwa zupe. Ciezko sie idzie.
— Zawartosc tlenu na poziomie krytycznym — rzekl znow komputer. — Przy obecnym tempie utraty powietrza…
Gaeta wylaczyl komunikaty glosowe. Nie trzeba mi o tym przypominac, rzekl w duchu. Glosno spytal:
— Hej, czy ten potwor zaczal przesylac dane z czujnikow?
Minelo ponad dwanascie sekund, po czym odezwal sie Habib.
— Tak! Dane splywaja. To cudowne. Jak pan go zmusil do tego?
Gaeta sapal z wysilku, walczac z lepkim, ssacym glosem.
— Moj ojciec…
Jezu, pomyslal, brnac do przodu, chcialem byc pierwszym czlowiekiem na Tytanie, ale nie chcialem tu zostawac. To bloto tak wsysa, jakby Tytan nie chcial mnie puscic.
— Pana ojciec?
— Tak… — kolejny krok. — Kiedy bylismy dziecmi… i prosilismy go o cos… na co nie mial pieniedzy… mowil nam, ze je zdobedzie. Ale nigdy nie zdobyl.
Kolejny, pelen wysilku, krok w blocie.
— Co to ma wspolnego ze zmuszeniem komputera, zeby wyslal dane?
— Oklamywal nas — wyjasnil Gaeta. — Klamal… z usmiechem… a my mu wierzylismy… Robil nas w konia za kazdym razem.
Widzial teraz zasobnik wyraznie. Deszcz zmywal z niego czarny snieg.
— Wiec… oklamalem… komputer… Powiedzialem mu to… co chcial… uslyszec.
Gaeta mial wrazenie, ze nogi zamienily mu sie w ciezkie klody. Dotarl do zasobnika i oparl sie o niego, prawie osuwajac sie na ziemie.
— To… zawsze… dziala… — wysapal. — Tepy komputer… mysli, ze jestem uczciwy.
Potezny cios w ramie wytracil go z rownowagi.
—
Timoshenko uswiadomil sobie, ze przebywa w kosmosie juz od godziny. Co ja tu robie, zastanowil sie, co osiagnalem?
— Myslalem — mruknal. — Myslalem. Dobrze jest czasem pomyslec. Pomysl, zanim cos zrobisz.
Jest tylko jedno zycie, ktore masz prawo odebrac. Swoje wlasne.
Odrzucil pilota, ktorego trzymal odziana w rekawice dlonia. Przedmiot odlecial, wirujac, w nieskonczonosc kosmosu. Nie jestem ludobojca. Ale samobojstwo, to co innego. To sprawa, ktora musze rozstrzygnac z samym soba.
Dotknal dzwigni bezpieczenstwa, ktora uszczelniala helm, mocujac go do reszty skafandra. Wystarczy ja pociagnac, wypuscic powietrze, w ciagu paru sekund dojdzie do dekompresji. Troche balaganu, ale bedziesz martwy. Zadnych zmartwien, zadnych wyrzutow sumienia. Spokoj.
Dotknal dzwigni. Koniec wszystkiego, pomyslal. Jestes na to gotowy? Jestes gotowy na smierc?
Zaskoczylo go to, ale uznal, ze nie jest. Mimo wszystko. Mimo utraty Katriny i zycia na Ziemi, nie byl gotow na smierc. Przeklety Eberly, zzymal sie w duchu. On ma racje! Ten habitat to wiezienie, ale dosc przyjemne. Tu mozna dobrze przezyc zycie, jesli tylko otworzysz swoje serce.
Zycie lub smierc.
Czy potrafie zbudowac wlasne zycie bez Katriny? Zadal sobie to pytanie i odpowiedzial: przeciez wlasnie to robie od dwoch lat.
Spojrzal znow na gwiazdy, plecami do Saturna, i na ciemna krzywizne habitatu. Gwiazdy odwzajemnily spojrzenie, bez jednego mrugniecia, bezkompromisowe. Mozna spojrzec smierci w twarz, pomyslal, ale to wystarczy. Wystarczy. Zycie jest zbyt cenne, by je odrzucac.
Westchnal, odwrocil sie i zaczal ciagnac za line, by wrocic do sluzy.
Zycie jest odpowiedzia, pomyslal Timoshenko. Wybierz zycie. Zawsze zdazysz sie zabic, jesli bedzie naprawde ciezko. A tymczasem, sprobuj jednak zrobic cos ze swoim zyciem. Moze jednak zycie warte jest tego… by zyc.
Negroponte zapukala delikatnie do drzwi gabinetu Urbaina. Kiedy nikt nie odpowiedzial, zastukala mocniej.
Tyle mam mu do powiedzenia, pomyslala. Ale on jest tak zajety tym swoim
Nadal cisza.
— Doktorze Urbain — zawolala. — Tu Negroponte. Musze z panem porozmawiac. Dokonalismy wielkiego odkrycia.
Cisza. Czula, jak wzbiera w niej niechec. Co za pompatyczny duren, pomyslala. Jest tak zajety swoja cenna sonda, ze nie zauwazylby nawet, gdyby pieklo zamarzlo.
Ze zloscia odsunela drzwi i wkroczyla do gabinetu. Urbain siedzial oparty o biurko, z twarza w ramionach. Nie zyl.
28 MAJA 2096: POWTORNE NARODZINY
Gaeta opadl na kolana, gdy kolejny promien jaskrawego, zielonego swiatla strzelil kolo niego.
— Ten
Tkwiac na kolanach w gestym, czarnym blocie, odkryl, ze nie moze poruszac lewa reka. Pewnie zlamana, poskarzyl sie w duchu. Podczolgal sie w strone zasobnika. Moze laser tu mnie nie dopadnie, pomyslal. Ale musze sie wspiac do zasobnika, by wystartowac. A cale ramie mam jak sparalizowane. Czul nacisk mankietu cisnieniowego na ramieniu, ale ponizej — nic.
— Co sie dzieje? — spytal zaniepokojony Fritz.
— Wchodze do zasobnika.
Z jednym sprawnym ramieniem byl to ogromny wysilek. Nawet przy stosunkowo niskiej grawitacji Tytana, przy serwomotorach wzmacniajacych sile miesni, skafander byl straszliwie ciezki. Pot splywal Gaecie z czola, kapal do oczu. Czul, jak zimny pot przesiaka mu kombinezon.
— Habib wylaczyl laser — oznajmil Fritz. — Sonda juz przyjmuje polecenia z centrum kontroli misji.
— Jak… milo to slyszec — wysapal Gaeta, wspinajac sie do zasobnika i wsuwajac buty do szczelin w podlodze. Przypominalo to stanie w otwartej trumnie, waskiej i ograniczonej. Przez zacinajacy deszcz Gaeta widzial
— Gotow do startu — rzekl Gaeta; ramie palilo mu zywym ogniem, oddech sie rwal. Nie czekajac na potwierdzenie Fritza, siegnal do przelacznika, ktory odpalal silnik rakietowy. — Uruchamiam sekwencje startowa — rzekl, cieszac sie, ze przelacznik znalazl sie po tej samej stronie co zdrowe ramie.
Pancho spojrzala na Wanamakera, ktory stal po drugiej stronie ciasnego mostka rakiety transferowej.
— Za pol godziny bedziemy mieli towarzystwo — oznajmila.
— Szybciej — odparl Wanamaker. — Plan zaklada spotkanie dwadziescia trzy minuty po starcie.
— Czepiasz sie — prychnela Pancho. — Wiem…
— Pani Lane — z glosnika dobiegl glos von Helmholtza.
— Mamy drobny problem.
— Jakbym nie wiedziala — warknela Pancho. Po czym musiala odczekac dwanascie sekund, wylamujac