Eberly przez chwile maszerowal sciezka w milczeniu. Nie widziala wyrazu jego twarzy. Byl nieco wyzszy od niej, ale nie robil na niej wrazenia silnego, meskiego brutala. Jean-Marie miala raczej wrazenie, ze kroczy kolo niej ukrywajacy sie kot, przygladajac sie jej chlodno, z wyrachowaniem.
— Wiem, co to znaczy byc samotnym — powiedzial w koncu.
— Wie pan?
— Nie tylko naukowcy calkowicie oddaja sie pracy. Na moich barkach spoczywa odpowiedzialnosc za caly habitat. Dziesiec tysiecy ludzi. Wszyscy sa ode mnie zalezni.
— Tak, oczywiscie, powinnam byla zdawac sobie z tego sprawe.
— Podobnie jaki pani, nie mam sie do kogo zwrocic — mowil dalej Eberly, cicho, prawie mruczac.
— Potrzebuje pan przyjaciela — rzekla.
— To prawda. Jakze mnie pani doskonale rozumie.
— To milo z pana strony.
— Ciesze sie, ze pani tak uwaza.
Zdecydowala sie wyciagnac z rekawa ostatniego asa.
— Wie pan… podziwiam pana od paru tygodni. Jest pan taki… wladczy. Taki… doskonaly.
Zatrzymal sie i spojrzal jej w twarz. Jean-Marie czula, jak serce wali jej mocno w piersi.
— Naprawde mnie pani podziwia? — spytal zdumiony.
— Naprawde — sklamala.
— Moze… — zaczal, po czym zamilkl.
— Moze co?
Otoczyl jej rece swoimi.
— Moze powinnismy zostac przyjaciolmi.
Pozwolila mu trzymac sie za rece i spojrzala mu prosto w oczy, probujac zglebic, co sie w nich kryje.
— Ale pani jest mezatka — rzekl ponuro Eberly. — W takim zamknietym spoleczenstwie, jak ten habitat, to sie nigdy nie uda.
— Jesli Edouard bedzie nadal zajety, probujac odzyskac kontrole nad sonda, szukajac jej…
— Nie bedzie mial dla pani czasu w ogole, prawda?
— W ogole — przytaknela.
— Tylko nikt nie moze nas zobaczyc w miejscu publicznym — oznajmil ponuro Eberly. — To by nie byl dobry pomysl.
— Mozemy sie tu spotykac, spacerowac, rozmawiac, dzielic sie myslami.
— Pewnie moglbym zorganizowac elektryczny wozek, moglibysmy pojechac w strone przegrody albo do jakiejs niezamieszkalej wioski.
Jean-Marie dostrzegla zagrozenie.
— Ale ja nie moge wychodzic z domu na dluzej — zagrala na zwloke.
— Jesli pani maz bedzie mial swoje satelity, to bedzie spedzal caly czas szukajac sondy, prawda?
Skinela glowa.
— A kiedy juz znajdzie te maszynke, bedzie sie nia zajmowal dzien i noc.
— Ma pani rywalke — usmiechnal sie Eberly.
— Na to wyglada.
Podszedl blizej i polozyl jej rece na ramionach. I wtedy zapiszczal jego komunikator.
Jean-Marie zadrzala, jakby nagle obudzila sie ze zlego snu. Eberly mruknal cos i otworzyl palmtopa.
— Tak? — warknal.
— Glowny administrator Eberly? — uslyszal z malutkiego glosnika komunikatora. To Urbain! Czy on cos wie?
— Tak — rzekl ostroznie.
— Tu Edouard Urbain. Podjalem decyzje: nie bede wystepowal przeciwko projektowi eksploracji pierscieni Saturna — glos Urbaina brzmial twardo i stanowczo. — Pod warunkiem, oczywiscie, ze pozwoli mi pan na wystrzelenie satelitow na orbite dookola Tytana. I zbudowanie nowych satelitow.
Patrzac na Jean-Marie, ktora wpatrywala sie w niego oczami rozszerzonymi z powodu poczucia winy, tak bardzo, ze widzial blyszczace w ciemnosciach nocy bialka, Eberly odpowiedzial:
— Doskonale. Porozmawiamy o tym w moim biurze, jutro z samego rana.
Zatrzasnal komunikator i zwrocil sie do Jean-Marie:
— Jest pozno. Chyba powinna pani wracac do domu.
— To Edouard? — spytala, zamierajacym glosem. Eberly skinal glowa.
— Zaraz bedzie w mieszkaniu i zacznie sie zastanawiac, gdzie pani jest.
Po czym odwrocil sie gwaltownie i ruszyl w strone Aten, zostawiajac Jean-Marie sama w ciemnosciach. Oboje poczuli ulge.
Pancho nie przekroczyla bariery predkosci swiatla, ale zapukala do drzwi siostry jeszcze zanim Holly skonczyla myc zalana lzami twarz.
— O co chodzi? — spytala, wkraczajac do mieszkania i rozgladajac sie na wszystkie strony, jakby szukala mordercow i wlamywaczy.
Po kilku minutach obie siostry siedzialy wygodnie na sofie, a Holly zaczela opowiadac o swoich klopotach.
— Och, Panch, ale narobilam balaganu! Pancho pokiwala glowa.
— Czy to az tyle dla ciebie znaczy?
— Tak! Naprawde tyle znaczy. Nie zdawalam sobie sprawy z tego, jak bardzo go kocham. Az do teraz. I wszystko zniszczylam, Panch. Zniszczylam.
Pancho rozsiadla sie wygodnie na sofie i z namyslem potarla podbrodek.
— Uspokoj sie, mala. Przyjrzyjmy sie temu krok po kroku.
— On uwaza, ze jest mi potrzebny tylko jako pilot w ekspedycji Nadii. Nie wie, ze ja go naprawde kocham.
— Coz, tak na poczatek musimy znalezc kogos, kto bedzie pilotowal statek. W ten sposob udowodnimy mu, ze nie o to chodzi.
— Oby. Ale jesli nawet kogos znajdziemy, on i tak bedzie na mnie obrazony. Wroci na Ziemie, jak tylko bedzie mogl.
— A to predko nie nastapi — rzekla Pancho kojacym tonem. — W tamta strone nie leca zadne statki, o ktorych bym wiedziala.
— Za pare miesiecy jakies beda.
— To masa czasu.
— Tak, moze, ale…
— Na poczatek potrzebny ci pilot, ktory podrzuci twoja kolezanke w rejon pierscieni.
— Timoshenko tego nie zrobi — rzekla Holly. — A ja nie mam nikogo poza Raoulem. Potrzebny nam doswiadczony astronauta.
— Pancho usmiechnela sie radosnie.
— Wlasnie z takim rozmawiasz.
— Ty? Ale Jake mowil…
— Niewazne, co Jake mowil. Spedzilam wiecej czasu na pilotowaniu statkow niz ty na myciu zebow.
— Ale… to bylo tak dawno temu, Panch. Jestes za stara… Twarz Pancho stezala.
— Nie mow tak, mala. Refleks mam jeszcze wystarczajaco dobry, zeby przywalic ci w dziob. Troche czasu w symulatorze i bede gotowa jak miecz samuraja.
Holly siedziala z ustami otwartymi ze zdumienia, niedowierzajac.
— Jake pomoze w zespole kontroli misji. Doskonale sie dogaduje z Mannym Gaeta.
— Chyba…
— A ty mozesz wkrecic swojego chloptasia do zespolu technicznego. Bedzie tu sobie siedzial, w cieple i bezpiecznie, a ja polece. To dopiero bedzie ubaw!
— Pancho — rzekla Holly, potrzasajac glowa. — Nie mozesz…
