— Troche staroswieckie to tlo — rzekla rozczarowana Holly.
— Och, to bylo do dzisiejszego przemowienia Eberlyego — wyjasnil Berkowitz. — Zrobimy ci takie, jakie tylko chcesz.
— Nie chce biblioteczki — rzekla Holly.
— Moze widok Saturna? — zaproponowal Berkowitz.
— Choc moze za bardzo przyciagac uwage widzow…
Holly zastanowila sie przez chwile.
— A moze widok habitatu od strony przegrody, gdzie jest park…
Berkowitz pokiwal glowa.
— Dobry pomysl. Bardzo dobry pomysl.
Wyciagnal palmtopa z kieszeni bluzy i postukal na nim chwile, az na ekranie sciennym pojawil sie zielony widoczek.
— Chcesz zrobic probe, zanim zaczniemy nagrywac? — spytal.
— Chyba nie — odparla Holly niepewnie.
— Znasz tekst na tyle dobrze?
— Chyba tak.
— Dobrze. Moge tekst wyswietlic na przeciwleglej scianie. Bedziesz mogla zerkac, za kazdym razem, jak ucieknie ci mysl.
— Super.
— Ale sprobuj patrzec na mnie albo na kamere, jak bedziesz mowic, dobrze?
— Dobrze.
— I nie martw sie, jak sie pomylisz. Po prostu powtorz zdanie. Pomylki sie wytnie.
Holly usiadla za biurkiem, zastanawiajac sie, czy ktokolwiek zada sobie trud i obejrzy jej przemowienie. Berkowitz ustawil obie kamery jedna przy drugiej, a potem stanal obok. Holly dostrzegla na przeciwleglej scianie nad jego glowa pierwsze dwa wiersze swojej mowy.
— Gotowa? — spytal.
— A nie mozemy pozbyc sie biurka? — ze zdziwieniem uslyszala wlasny glos. — Chyba wolalabym stac.
Berkowitz zrobil zaskoczona mine, ale skinal glowa i przesunal biurko na bok, poza zasieg kamery. Holly chciala mu pomoc, ale dostrzegla, ze biurko bez problemu sie przesuwa na dobrze nasmarowanych kolkach.
— Dobrze, stan tam. Postaraj sie za bardzo nie krecic — rzekl Berkowitz. — Gotowa?
Oblizala usta.
— Gotowa.
Piec minut zlecialo jak z bicza strzelil. Zanim rozkrecila sie na dobre, juz mowila:
— Dziekuje panstwu za uwage i dobrej nocy.
— Doskonale! — zawolal Berkowitz. — Udalo sie w jednym ujeciu. Wypadlas bardzo naturalnie, Holly.
Holly zauwazyla, ze ocieka potem, jest calkiem wyczerpana i uginaja sie pod nia nogi.
— Zaloze sie, ze nic nie jadlas, prawda? — zauwazyl Berkowitz.
— Jeszcze nie.
— Ja stawiam — rzekl z wielkopanska mina, po czym mrugnal: — Pojdzie w koszty dzialu.
Idac do domu, Holly czula sie zupelnie wyczerpana emocjonalnie. Czy tak ma wygladac kandydowanie w wyborach, zastanawiala sie? Pakowanie calej adrenaliny w blyskawiczne, pieciominutowe przemowienie? A jak sobie poradze z przemawianiem do wielkich tlumow? Albo podczas debaty z Malcolmem?
Ekran telefonu migal. Jedna wiadomosc. Od Raoula.
Cale znuzenie nagle gdzies zniklo. Wydala polecenie oddzwonienia i popedzila w strone najwygodniejszego fotela.
Gdy na ekranie pojawila sie jego pociagla, smutna twarz, Holly wziela gleboki oddech i spytala po prostu:
— Raoul, dzwoniles?
Na jego twarzy malowalo sie cos pomiedzy obawa a uraza.
— Tak. Ogladalem twoje przemowienie. Swietnie sobie poradzilas.
— Och, to bylo proste — odparla Holly, starajac sie mowic lekkim tonem. — Z Berkowitzem swietnie sie pracuje.
Tavalera juz mial cos powiedziec, ale tylko skinal glowa. Zapadlo milczenie. Po co zadzwoniles, myslala Holly, nie masz mi nic do powiedzenia?
W koncu, by kontynuowac rozmowe, Holly spytala:
— Jak tam szkolenie Nadii w kombinezonie?
— Nienajgorzej. Manny pozwolil jej zrobic pare krokow po warsztacie. Wygladala jak potwor Frankensteina, taka byla sztywna.
— To kombinezon jest sztywny — poprawila Holly. — Nie Nadia.
Tavalera prawie sie usmiechnal.
— Byla niezle wystraszona, Manny darl sie na nia co sekunde.
— Sprawdza ja — rzekla Holly. — Musi byc pewien, ze uda jej sie przezyc w skafandrze.
— Tak, pewnie tak. Znow milczenie.
— A co u ciebie? — spytala Holly. — Co myslisz o tej calej akcji?
Zawahal sie, potem wyrzucil z siebie:
— Czy to prawda, ze twoja siostra ma byc pilotem podczas tej misji?
— Tak, Pancho i Jake Wanamaker — rzekla Holly. — Oboje sa doswiadczonymi astronautami. Choc beda musieli spedzic troche czasu w symulatorach, zeby sobie co nieco przypomniec…
— Zrobilas to, zebym nie musial leciec?
Holly zawahala sie, po czym skinela wolno glowa i przyznala:
— Tak, to prawda.
— Dlaczego? Skad ten pomysl?
Bo cie kocham, ty durniu, chciala wykrzyczec Holly. Tymczasem rzekla tylko:
— Nie chciales leciec na te misje. Jest niebezpieczna. Wiem. Nie chcialam, zebys robil cos, czego nie chcesz robic.
Jego twarz przybrala jeszcze bardziej ponury wyraz.
— Teraz wszyscy mysla, ze jestem tchorzem.
— A czy tak nie bylo? — warknela Holly i od razu tego pozalowala.
Oczy mu blysnely, ale odpowiedzial tylko:
— Tak. Chyba tak. I rozlaczyl sie.
16 LUTEGO 2096: LUSTRA SLONECZNE
Kiedy trzeba bylo pracowac poza habitatem, Timoshenko domagal sie pasow i uprzezy. W plecaku mial odrzutowy zestaw silnikow manewrowych, ale do paska swojego skafandra przypial takze dluga line. Uwazal, ze nie ma sensu ryzykowac. Bycie wyrzuconym z wirujacej puszki piwa bylo juz wystarczajaco nieprzyjemne; odfruniecie w nieskonczona przestrzen nie bylo zas losem, ktory sobie wymarzyl.
Timoshenko prowadzil zespol technikow konserwacji na inspekcje systemu luster slonecznych. Silniki elektryczne przestawialy lustra automatycznie, w miare jak habitat obracal sie dookola Saturna. W ten sposob zawsze byly wycelowane dokladnie w Slonce. O odpowiedniej godzinie, gdy w habitacie miala zapasc noc, serwomotory zamykaly pierscien luster, skladajac je wzdluz kadluba habitatu, jak platki kwiatu.
Cala praca luster byla sterowana komputerowo, ze wspomaganiem systemow czujnikow, ktore reagowaly na swiatlo, i bardzo precyzyjnego zegara ze sterowaniem atomowym. A mimo to lustra nieustannie sie przesuwaly. Niewiele. Nie tyle, zeby powodowalo to rzeczywiste problemy. Przemieszczaly sie na tyle, ze komputer wysylal sygnaly ostrzegawcze. I na tyle, zeby doprowadzac mnie do szalu, pomyslal Timoshenko.
Caly zespol technikow konserwacji unosil sie miedzy lustrami, oczywiscie w rzucanym przez nie cieniu.
