Po prawej stronie dostrzegl maly zagajnik, ktory byl swiadkiem jego schadzki z Jean-Marie Urbain. Romantyczne miejsce, pomyslal, nawet w swietle dnia. Ciekawe, co ona mysli o naszym malym, nieporadnym rendez-vous. Czy byla zdenerwowana? Wystraszona? Podekscytowana? Sam Eberly nie odczuwal zadnego z tych uczuc. Kobiety dla niego sie nie liczyly. Seks sie nie liczyl. Czasem zastanawial sie, czy lekarze w wiezieniu w Austrii nie zrobili czegos z jego popedem seksualnym. Potrzasnal glowa. Tylko wladza sie liczy, powiedzial sobie. Wladza sprawia, ze czujesz sie bezpiecznie. Dzieki wladzy ludzie cie uwielbiaja.
Tak, pomyslal idac brzegiem jeziora, czul, ze pani Urbain na pewno przynajmniej go szanuje. Powiedziala, ze mnie uwielbia. Jest naprawde samotna. Moglbym ja miec, pomyslal Eberly. Chetnie by ze mna troche poromansowala.
Mimo to cieszyl sie, ze do tego nie doszlo. Za wiele komplikacji, za wiele niebezpieczenstw. Zadnych zobowiazan emocjonalnych, powiedzial sobie. Czlowiek na moim stanowisku musi byc ponad emocje. Wladza jest wazniejsza niz seks, powtarzal sobie. Nie potrzebuje kobiety, zeby sie na mnie wieszala, nie teraz, kiedy uwielbiaja mnie wszyscy mieszkancy habitatu. Wszyscy mnie kochaja. Szanuja i cenia, nawet durnie, ktorzy glosowali przeciwko mnie. Ale tym razem wszystko bedzie inaczej. Tym razem wygram jednoglosnie. Kiedy juz zastawie moja pulapke na te mala cwaniare, Lane, nie bedzie wiedziala, co ze soba zrobic.
Eberly usmiechal sie radosnie siedzac na lawce, na ktorej mial sie spotkac z Jean-Marie Urbain. Jasne, jeszcze jej tam nie bylo. Uznal, ze lepiej bedzie przyjsc kwadrans przed umowiona godzina. Zona Urbaina byla zaskoczona, kiedy Eberly zadzwonil do niej po polnocy, ale byla w mieszkaniu sama: dokladnie tak, jak Eberly przypuszczal. Jej maz tkwil w centrum kontroli misji wraz z innymi naukowcami; wszyscy w habitacie wiedzieli, ze Urbain czesto sypia w swoim gabinecie.
I oto nadchodzila! Szla powoli, niepewnie, sciezka od wioski. Wygladala tak swiezo i uroczo w sukience w kwiaty, bez rekawow. To naprawde atrakcyjna kobieta, pomyslal Eberly. Moglbym ja miec, gdybym tylko zechcial.
Wstal z lawki, powital ja uklonem.
— Madame Urbain, jak milo pania widziec — rzekl, prezentujac najpiekniejszy ze swoich usmiechow.
Wygladala na zdenerwowana.
— Powiedzial pan, ze to wazne.
— Tak, to wazne — wskazal lawke gestem. — Prosze usiasc.
Rozejrzala sie, jakby bala sie, ze ktos ja sledzi.
— Naprawde nie ma nic zdroznego w tym, zeby zona glownego naukowca siedziala na lawce z glownym administratorem — rzekl Eberly, znow gestem zapraszajac ja, by usiadla. — Prosze sie rozgoscic.
Przysiadla jak wystraszony ptaszek, gotow uciec przy najmniejszym zagrozeniu.
Siedzac prawie w odleglosci ramienia od niej, Eberly rzekl:
— Chcialem porozmawiac z pania o polityce.
Jean-Marie najwyrazniej odprezyla sie.
— I nauce — dodal Eberly. — Tak?
— Pani pozwoli, ze przejde od razu do sedna sprawy — rzekl. — Ta petycja domagajaca sie zniesienia zasady zerowego rozwoju populacji to bezposrednie zagrozenie dla pracy pani meza.
— Zagrozenie? — otworzyla szeroko oczy. — Dlaczego? Eberly spedzil nastepne pol godziny wyjasniajac, czemu nieograniczony rozwoj populacji pochlonalby zasoby habitatu, zmuszajac rzad do przydzielania coraz wiekszych ilosci pozywienia, funduszy i personelu w celu zapewnienia bytu beztrosko rosnacej populacji.
— Nie bedziemy w stanie finansowac nauki — powiedzial jej. — Byc moze nawet bedziemy musieli przesunac naukowcow do pracy w szpitalach albo przetworniach zywnosci.
— Przeciez to MKU finansuje badania — zdziwila sie Jean-Marie.
— Tylko do pewnego stopnia — wyjasnil Eberly. — MKU finansuje tylko maly odsetek potrzeb kadry naukowej. Wiekszosc tego brzemienia spoczywa na barkach obywateli habitatu.
Byla to niemal prawda; aczkolwiek z pewna doza przesady.
Jean-Marie siedziala na lawce z pochylona glowa, zastanawiajac sie, czego chce od niej Eberly. W koncu rzekla wolno:
— Mowi pan, ze jesli zasada ZRP zostanie zniesiona, bedzie to stanowilo zagrozenie dla pracy mojego meza i innych naukowcow?
— Najprawdopodobniej tak. Moze calkowicie polozyc kres wszelkim prowadzonym tu badaniom naukowym.
— A co my mozemy zrobic w tej sprawie?
Eberly usmiechnal sie w duchu, slyszac zaimek „my”. Mam ja, powiedzial sobie. Zrobi, co jej kaze.
— Ktos musi przeciwstawic sie tej petycji — powiedzial, emanujac szczeroscia. — Ktos musi uswiadomic mieszkancom, ze ta petycja moze polozyc kres naszemu istnieniu.
Jean-Marie pokiwala glowa, ale nadal miala niepewna mine.
Eberly chwycil ja za rece i spojrzal w jej jasnobrazowe oczy.
— Jean-Marie… Czy moge mowic ci po imieniu?
— Tak — mruknela. — Oczywiscie.
— Jean-Marie, stanelismy wobec koniecznosci dokonania wyboru. Habitat moze stac sie osrodkiem najwazniejszych badan naukowych prowadzonych w Ukladzie Slonecznym… — zawiesil dramatycznie glos. — Albo moze sie zamienic w glodujace, cuchnace, przeludnione szambo, jakich wiele na Ziemi.
— Tak. Rozumiem.
— Mozesz byc ta osoba, ktora uratuje nas przed katastrofa. Wybor nalezy do ciebie.
Jean-Marie Urbain wstala, a w kazdym rysie jej drobnej figury bylo widac determinacje.
— Powiedz mi, co mam robic — rzekla Eberlyemu. Wstal razem z nia.
— Tak. Powiem ci.
Oboje poczuli ulge, ze zadne z nich nie wspomnialo o ich krotkiej schadzce sprzed dwoch miesiecy.
21 MARCA 2096: POZNY RANEK
I znow to samo, pomyslal Vernon Donkman. W swoim miniaturowym biurze gapil sie na staroswiecki ekran komputera.
Jak zwykle mial na sobie ciemna bluze i spodnie, choc jego cera miala teraz odcien ciemnozloty, dzieki kuracji enzymami, jakiej sie poddal. W tej jednak chwili wyglad wiele dla niego nie znaczyl. Jego lekko wytrzeszczone oczy az lsnily na widok cyfr na ekranie. Przez czwarty z kolei miesiac glowny rachunek habitatu nie bilansowal sie. Rozbieznosc byla niewielka: zaledwie kilkaset nowych miedzynarodowych dolarow — ale draznila Donkmana bardziej, niz gdyby to byl miliard.
Ta kwota jest za mala jak na defraudacje, pomyslal. Poza tym nie odnotowano zadnego nieuprawnionego dostepu do rachunku. Spedzil tyle dlugich, bezsennych nocy usilujac wysledzic, co sie stalo, ze zona zaczela go podejrzewac o romans na boku. Nic podobnego, zapewnil ja. Jej rywalka byl przeklety system ksiegowy, ktory nie chcial sie bilansowac.
Przez chwile Donkman sadzil, ze problem jest zwiazany z komputerami. Poszedl do Eberlyego i zazadal najlepszego analityka komputerowego w habitacie. Wiekszosc z nich nalezala do personelu komputerowego Urbaina i nie byla dla niego dostepna. Ci, ktorzy zbadali program ksiegowy nie wykryli zadnych usterek w oprogramowaniu ani sprzecie. Donkman probowal takze pracowac na innych komputerach i kazal calkowicie przerobic swoja ulubiona maszyne. Nic z tego. Rachunek nadal sie nie bilansowal.
Jakie to denerwujace. Z koncem kazdego miesiaca rachunek glowny wykazywal malutka, nieistotna rozbieznosc. Nigdy nie byla to taka sama kwota; nigdy nie wynosila wiecej niz kilkaset dolarow. Co miesiac Donkman usilowal wysledzic zrodlo anomalii i co miesiac go nie znajdowal, wiec musial przezywac kolejne upokorzenie korygowania rachunku recznie. Czasem musial przelewac jakies pieniadze, zeby pokryc roznice. Czasem musial je wyplacac. Probowal sprawdzac sumy, ktore wplacal albo wyplacal co miesiac, ale nie pasowaly do siebie ani nie sumowaly sie w jakas charakterystyczna kwote.
Przez jakis czas uwazal tez, ze dziwne zachowanie komputera moglo byc spowodowane losowymi zanikami napiecia w habitacie. System komputerowy mial jednak zapasowe akumulatory. Nigdy nie zawodzily, nawet wtedy,
