zrzuce jeszcze ze trzy przed sylwestrem. To prawdziwa proba.
Jeden z mezczyzn za barem podsunal jej kubek z ponczem. Wunderly juz po niego siegala, ale cofnela reke i poprosila o wode mineralna.
Facet — jeden z technikow, ktorzy pracowali z inzynierami przy
— Jedna szklanka prawdziwej wody z odzysku, dzieki uprzejmosci naszego dzialu odzyskiwania odpadow.
Wunderly odwzajemnila usmiech.
— Nie boje sie. Znow sie usmiechnal.
— Ho, ho, to wszystkiego najlepszego, Nadio.
— Nawzajem — odparla i odeszla od baru, prosto w kotlujacy sie tlum.
Z glosnikow saczyly sie slodkie swiateczne melodyjki. Wunderly zrobilo sie smutno. Wesolych Swiat. Jasne. Miliard kilometrow od domu. Coz, przynajmniej moge wrocic do domu, kiedy skoncze tu prace. Wiekszosc tych leni w habitacie nie.
I wtedy go zobaczyla: stal samotnie w rogu, gdzie scena laczyla sie z boczna sciana audytorium. Usztywnila ramiona jak zolnierz w bitwie, przepchnela sie przez tlum ciagnacy do baru i ruszyla w strone celu.
Da’ud Habib byl szefem grupy programistow. Nie przypominal innych komputerowych dziwakow, niechlujnych i wymietych. Mial na sobie swiezo wyprasowana czerwona sportowa koszule wylozona na spodnie. Sandaly na bosych stopach. Jest nawet przystojny, pomyslala Wunderly. Mial mala, ciemna brodke, ktora starannie przystrzygal tuz przy szczece i ciemne, glebokie, brazowe oczy. Byl jednak typem milczacego samotnika. Wiedziala, ze jest arabskiego pochodzenia; sprawdzila w jego aktach. Urodzil sie i wychowal w Vancouver, w muzulmanskim srodowisku, ale byl raczej Kanadyjczykiem. Taka przynajmniej miala nadzieje.
— Czesc — odezwala sie, podchodzac blisko. Zrobil zdumiona mine.
— Czesc.
— Jestem Nadia Wunderly.
— Wiem. To ty znalazlas te male stworzonka. Nadia zaprezentowala swoj najpiekniejszy usmiech.
— Tak, ja. Nazywaja mnie wladca pierscieni. Odwzajemnil usmiech niepewnie.
— Chyba powinno byc „wladczynia”.
—
— Ach. Rozumiem.
— Czy moge zyczyc ci Wesolych Swiat?
— Oczywiscie. Nie jestem antychrzescijanski. Zawsze lubilem Boze Narodzenie. Zakupy, muzyka, te rzeczy.
Wunderly pociagnela lyk wody. Habib pil cos z babelkami. Pewnie jakis napoj bezalkoholowy.
— Ty jestes Da’ud Habib, nie?
— Och, przepraszam, powinienem byl sie przedstawic.
— Nie ma sprawy. Jestes szefem grupy programistow, nie?
— Wladca swirow, tak.
Rozesmiala sie glosno, a on razem z nia.
— Jutro wielki dzien — rzekla, probujac nakierowac rozmowe na pozadane tory.
Habib znow skinal glowa.
— Prezent Urbaina dla samego siebie.
Wziela oddech, jakby skakala na gleboka wode.
— Za tydzien przyjecie sylwestrowe.
— Tak? Aha, pewnie tak.
— Idziesz?
Wygladal, jakby go wystraszyla tym pytaniem. Cofnal sie o krok.
— Ja? Nie zastanawialem sie nad tym.
Wunderly slyszala, jak puls bije jej w skroniach. Podeszla blizej.
— A moze chcialbys isc ze mna? Jeszcze sie z nikim nie umowilam i pomyslalam, ze moze poszlibysmy razem.
Uniosl brwi, a Nadia wstrzymala oddech.
— Razem?
Taka mysl byla dla niego najwyrazniej czyms nowym, czyms, o czym sam by nie pomyslal.
Prosze, nie zmuszaj mnie, zebym blagala, jeknela w duchu.
Chyba zrozumial albo dostrzegl cos w jej oczach.
— Czemu nie? Pewnie tak. Nie planowalem wyjscia… — rozjasnil sie wreszcie i znow usmiechnal, tym razem szeroko.
— Czemu nie? Chetnie sie z toba wybiore.
Wunderly o malo nie rozesmiala sie ze szczescia, ale powstrzymala sie i rzekla tylko:
— Swietnie! Zatem jestesmy umowieni.
25 GRUDNIA 2095: CENTRUM KONTROLI MISJI
Byl swiateczny poranek, ale nikt z pracownikow naukowych nie mial wolnego dnia. Centrum kontroli lotow nigdy nie bylo przeznaczone dla tylu osob, rozmyslal z rozdraznieniem Urbain, wtloczony miedzy Wexler a Wilmota. Poranna zmiana technikow musiala przepychac sie przez tlum, zeby dostac sie do swoich konsol. Upchani za ostatnim rzedem stanowisk, uniwersyteccy notable i wazni dziennikarze stali ramie w ramie, a w pomieszczeniu bylo duszno i goraco. Przyciszone rozmowy przypominaly brzeczenie stada owadow w letni dzien, az Urbainowi przychodzilo na mysl dziecinstwo w Quebecu.
Byl zdenerwowany jak rozdygotany krolik, zwlaszcza, gdy stanela przy nim Wexler i trzy tuziny innych gosci. Nawet szacowna Pancho Lane, slynna kobieta biznesu, ktora wlasnie przeszla na emeryture, przyleciala na Saturna, by byc swiadkiem tego waznego wydarzenia. Jedyne swiatlo w okraglej komorze pochodzilo z ekranow personelu kontroli. Urbain odwrocil wzrok od ich migoczacych odbic na pociemnialym ekranie sciennym i ujrzal obok siebie usmiechnietego profesora Wilmota.
— Pierwsze dane z sondy powierzchniowej — rzekla rozpromieniona Wexler. — To bardzo wazne swieta dla nauki, Edouardzie.
Urbain skinal krotko glowa. Byl niskim, krepym mezczyzna, tacy jak on nigdy nie musieli martwic sie tym, co jedza, bo wszystko przerabiali na nerwowa energie. Ciemne wlosy zaczesywal do tylu z wysokiego czola i starannie przycinal brode. Podobnie jak i wczoraj, na te okazje wlozyl najlepszy garnitur; w koncu polowa ludzi tloczacych sie w pomieszczeniu to dziennikarze.
Szacowne i potezne Miedzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetow nie zawsze zachwycalo sie Edouradem Urbainem. Kiedy rozpoczela sie ekspedycja na Saturna, trzy lata temu, Urbaina uwazano za naukowca drugiej klasy, kompetentnego pracownika, ale bynajmniej nie gwiazde. Wybrano go na szefa kadry naukowej, ktora poleciala na pokladzie olbrzymiego habitatu na Saturna; gdzie
Jak dla Urbaina, te dziesiec tysiecy ludzi, tworzacych samowystarczalna zaloge